Słyszeliście kiedyś o piosence humanistycznej? Bliskiej człowiekowi, ze szczerością i z gracją językową opisującej jego perypetie? Takim terminem przedstawia swoją działalność grupa Siostry Łotry. Niedawno ukazał się krążek tego czteroosobowego zespołu zatytułowany Pierwszy lot ptaka. Ze współtworzącymi go Marią i Julią Kępisty, siostrzanym duetem porozmawiałyśmy o ich artystycznym alter ego, o łotrzykowskich piosenkach, dinozaurach, a przede wszystkim o nauce latania.
Anna Grabowska: Od momentu ukazania się Marulii, czyli Waszego rzeczywistego debiutu płytowego w składzie Kępisty Quartet minęło trochę czasu, a dokładnie 6 lat. Materiał na Pierwszy lot ptaka również musiał odczekać, zanim udało się go doprowadzić do szczęśliwego wydania. Czy kiedy oddawałyście go do tłoczni, poczułyście ulgę i powiedziałyście: „Uff, nareszcie! Możemy zamknąć ten etap i iść dalej”?
Julia Kępisty: Wyobrażałam sobie, że jak odbierzemy tę płytę po takich perturbacjach, bo rzeczywiście to był lot pełen przygód i naprawdę nas zahartował, to będzie takie wielkie „uff!” i po prostu się popłaczę ze wzruszenia. Muszę przyznać, że było to tak bardzo na świeżo po wszystkich trudnościach, że pierwsza myśl była taka, by sprawdzić, czy wszystko jest ok, czy nie ma żadnych rażących błędów w druku. Jak tylko dorwałyśmy tę płytę, to obejrzałyśmy ją ze wszystkich stron i było takie po prostu: „No, jest dobrze”. Tak naprawdę ta radość przychodzi stopniowo teraz, bo dopiero do mnie dociera, że ona wreszcie się ukazała. Było tak dużo przeciwności losu od początku jej powstawania, a w międzyczasie doszła jeszcze pandemia, i nauczyłam się żyć z taką świadomością, że plany mogą się pokrzyżować. Do ostatniej chwili trwałam w przekonaniu, że jeszcze coś może się nie udać, że coś może nie wyjść. Płyta miała się ukazać fizycznie 5 grudnia, a odebrałyśmy ją dokładnie miesiąc później, czyli 5 stycznia. Także to jest takie… trochę niesamowite. Myślę, że właśnie teraz jest czas takich miłych, pozytywnych zaskoczeń.
AG: Zdystansowałaś się już do tej płyty?
JK: Tak, ja już zdystansowałam się emocjonalnie do tej płyty, bo piosenki z niej w rzeczywistości pracowały we mnie kilka lat temu. W pewnym sensie ukazanie się Pierwszego lotu ptaka było dla mnie zakończeniem pewnego etapu, a tak naprawdę zapomniałam o tym, że przecież ludzie dopiero odkrywają tę muzykę. I teraz dostaję feedback − ludzie rzeczywiście piszą do nas wiadomości, pojawiają się recenzje. Byliśmy niedawno płytą tygodnia w Radiu Sfera, ktoś inny pisze do mnie: „O, właśnie Was słyszałem w Radiu Kampus”. Cały czas docierają do nas informacje zwrotne i dopiero sobie przypominam: „No tak, przecież włożyliśmy w tę płytę całe serce”, ona po prostu obiektywnie jest dobra. To jest fajny czas, bo album poszedł już w ręce ludzi i zaczyna żyć swoim życiem. Naprawdę dopiero teraz przychodzi ta radość.
AG: Wydaje mi się, że sporo artystów zmaga się z taką trudnością, że kiedy jakiś projekt powstaje za długo, to te emocje z początku przygotowań, z czasu powstawania utworów przemijają, piosenki się osłuchują i zmienia się do nich nastawienie. A przecież większość słuchaczy zapoznaje się z materiałem dopiero po jego premierze. I dochodzi u artysty do takiej wewnętrznej rozbieżności emocjonalnej, bo co innego kierowało nim podczas pisania, a co innego czuje obecnie.
JK: Ale to też ma swoje dobre strony, dlatego że właśnie wtedy tak naprawdę te piosenki się „przegryzają” i w moim przypadku na przykład czas sprawił, że wykonuję je teraz zupełnie inaczej. Po koncercie premierowym, który odbył się online, mogłam go sobie potem obejrzeć i sama byłam zdziwiona, jak śpiewam te utwory. Dla odbiorcy to jest lepsze, gdy jesteś podekscytowany, kiedy piosenka jest świeża i się ją świeżo wykonuje. Wtedy jesteś bardzo ciekawy, czy podoba się ludziom, bo jesteś emocjonalnie z nią związany. Potem już przechodzisz do takiego życia codziennego. Ona jest trochę obok ciebie, ale z drugiej strony właśnie ta interpretacja dopiero nabiera smaku.
AG: Zauważyłam, choć to nie tylko moje spostrzeżenie, że Wasze teksty od czasu Marulii mocno ewoluowały. Stały się bardziej łobuzerskie i chuligańskie, jak zostało to nazwane w jednej z recenzji płyty; nabrały wyraźniejszego koloru i charakteru. Zaczęłyście wchodzić na niewygodne tematy. Julia, wspomniałaś w jednym z ostatnich wywiadów, że nie potraficie pisać piosenek, które spływają, jak po kaczce. Tworzycie coś, co wymaga zatrzymania się, przemyślenia, jakiegoś głębszego zaangażowania. Czy jest w Tobie pewnego rodzaju wkurzenie na to, że w głównym nurcie promuje się bezrefleksyjną rozrywkę?
JK: Chyba już nie. (śmiech) Może teraz rozczaruję, bo gdzie ta chuliganka? Powiem tak, największą moją inspiracją jest po prostu życie. Patrząc z zewnątrz, ktoś mógłby pomyśleć, że ten czas od ukazania się płyty Marulia do ukazania się płyty Pierwszy lot ptaka był zmarnowany, bo można by wydać na przykład dwie płyty, a nie jedną. Ale właśnie to był czas po prostu życia. Ja na co dzień funkcjonuję jakby na dwie nogi − jestem muzykiem, ale pracuję też w agencji reklamowej. Muszę przyznać, że wielu artystów powiedziałoby, że to zmarnowany czas, a ja właśnie uważam dokładnie odwrotnie. Ten czas podjęcia normalnej pracy był czasem niesamowicie ubogacającym i on przede wszystkim zbliżył mnie bardzo z moją publicznością. Pomógł mi zrozumieć, jak wygląda taka codzienność, kiedy wstajesz i pracujesz w godzinach 8-16, i kiedy przychodzi weekend, to nie zawsze masz ochotę akurat spędzić go na koncercie, bo na przykład jesteś zmęczony, bo tak naprawdę tylko weekend jest momentem, kiedy chcesz i możesz spotkać się z najbliższymi, z rodziną. Jak sobie połączyłam te wszystkie obowiązki, to tak naprawdę dopiero doceniłam ten czas, który ludzie nam poświęcają, kiedy przychodzą na nasze koncerty, płacą za bilet, kupują naszą płytę. Myślę, że to jest ważne, dlatego nie oczekuję od wszystkich ludzi na Ziemi, że przecież skoro tworzę taką wielką sztukę, to powinni tego masowo słuchać. Zdaję sobie sprawę, że ludzie są różni i mają różne potrzeby. I muzyka − owszem, ta, którą tworzymy, wypływa z serca i też angażuje − właśnie nie ma spływać, jak po kaczce, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że ma ona często po prostu spełniać funkcję rozrywkową. Nie mogę tego zabierać ludziom, bo jest też taka potrzeba i sama też korzystam z tego typu muzyki. Przecież czasami także chcę sobie potańczyć czy posłuchać czegoś niezobowiązującego. Także rozumiem tę potrzebę i rozumiem też to, że to może być w muzyce najważniejsze dla większości, natomiast coraz bardziej doceniam tych, którzy nas słuchają. Na pewno chętnie bym ich poznała. Oczywiście wszystkich nie jestem w stanie, ale wiem o tym, że są to ludzie, którym coś gra w sercu, którzy gdzieś tam się zatrzymują, którzy wchodzą w to bardzo głęboko, więc po prostu wiele nas łączy.
AG: Odwołam się znów do Twoich tekstów − warto wspomnieć, że przy opisywaniu rzeczywistości posługujesz się całą masą różnorodnych środków językowych, a jednocześnie z tekstów tych bije nadzwyczajna lekkość w dobieraniu słów, których w piosenkach ze świecą szukać, a także szczerość w podejmowaniu różnych, niekiedy bardzo niełatwych kwestii. Naszła mnie taka refleksja − być może jest dość śmiała – że z Waszą oryginalnością, odwagą i z osobowością, którą posiadacie moglibyście być współczesną wersją Kabaretu Starszych Panów. Co o tym myślicie?
Maria Kępisty: To jest wiadome, że Julka byłaby z nieboszczykiem (Przyborą − przyp. red.), gdyby żył, a moim mężem byłby Beethoven. (śmiech)
JK: Oczywiście trafiłaś w moje serce, bo faktycznie teksty Jeremiego Przybory i w ogóle jego osoba jest moją wielką miłością, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. Ale na tyle, na ile oglądałam Kabaret Starszych Panów, a bardzo go cenię, to uwielbiam jego sposób bycia, to jak się zachowywał w kabarecie. Jest to tekściarz, którego odkrywałam już z 10 lat temu. Miał na mnie ogromny wpływ, bo pamiętam, że właśnie wtedy zderzenie z jego twórczością pisarską powaliło mnie po prostu na łopatki. Kiedy zaczęłam studiować teksty, to miałam takie: „Jeeeny! Tak pisać!”. Bo właśnie u niego ujmujące są nie tylko inteligencja i błyskotliwość, ale też taka niesamowita dyscyplina warsztatowa. Ja uważam, że tego na razie nie osiągnęłam i moje teksty są bardziej nieokrzesane, chociaż to ma również swój urok, bo przez to one są takie dziwne i inne, więc też nie chcę w sobie tego zabijać.
MK: Są łotrzykowe.
JK: Pan Przybora rzeczywiście jest dla mnie ogromnym autorytetem ze względu na całokształt, więc nie tylko chodzi o teksty piosenek, ale w ogóle o scenariusze napisane do Kabaretu Starszych Panów. A także przez wzgląd na relację, która była między nim a Wasowskim. Nie ukrywam, że też odczuwam takie podobieństwo, bo w naszym duecie siostrzanym Maria jest sercem muzycznym, choć piosenki na płytę Pierwszy lot ptaka powstawały kolektywnie, razem z Karolem Gadzało i Wojtkiem Soburą. Muszę tu przyznać, że odegrali oni dużą rolę w pracy nad tymi utworami, nad ich ostatecznym kształtem. Maria jest natomiast takim sercem harmonicznym, bo jako że jesteśmy siostrami i czujemy się swobodnie ze sobą, wiele z tych utworów powstawało kiedy siadałyśmy gdzieś tam jeszcze we dwie, a dopiero potem w czwórkę. Maria studiuje kompozycję muzyki filmowej i teatralnej, więc muzycznie jest dużo bardziej zaawansowana i profesjonalna niż ja. Siłą rzeczy, jak na to spojrzeć, to rzeczywiście zostałyśmy podobnie obdarowane jak Przybora i Wasowski. I tak też się dopełniamy, więc jak w ten sposób nas porównujesz, to jest to dla mnie tak naprawdę jednym z fajniejszych komplementów, jakie mogłabym usłyszeć. Mnie osobiście to bardzo kontentuje.
AG: Cieszę się. A czy Marysia ma coś w tej kwestii do dodania?
MK: Julia jest wybitnie wylewna, ale jej to dobrze idzie. Na scenie też tak jest, że to Julia głównie mówi, ja tam czasami coś podgaduję czy stroję sobie w tle żarty. Generalnie na scenie wolę grać niż mówić, ale jak znajomi są na publice, to zawsze jest raźniej i potrafię się rozkręcić.
AG: Kiedy śledziłam Wasze losy w programie „Start naGranie”, spodobało mi się, jak po jednym z odcinków Hirek Wrona powiedział, że „jesteście tak niemodni, że aż tworzycie własną modę”. Wydaje mi się to trafnym określeniem. Czy Wy po tym programie odczułyście jakąś zmianę? Czy dostałyście jakieś sygnały od osób, które wcześniej Was nie słuchały, że się do Was przekonały albo po prostu oswoiły się z Waszą muzyką?
MK: Na pewno zwiększyła się nam liczba słuchaczy i było to najbardziej zauważalne w social mediach, bo liczba lajków wzrosła. Najbardziej dynamiczne było to bezpośrednio po każdym odcinku, a po finale szczególnie. Mimo wszystko miało to swoją skuteczność przez pewien czas. Zauważyłyśmy, że grono fanów powiększyło się z grona znajomych znajomych oraz znajomych znajomych znajomych do zupełnie nowych odbiorców, którzy zaczęli do nas pisać wiadomości na nasz zespołowy profil, wspierać sprzedaż naszych płyt. W taki sposób to pomogło. Poza samym programem puszczano nasze utwory na antenie i to też działało promocyjnie. Sam udział w tym programie był bardzo sympatyczną przygodą. Pracowali przy nim ludzie z zajawką i dzięki temu w trakcie panowała bardzo fajna atmosfera. Poza tym były tam również charakteryzatorka i fryzjerka, co było wspaniałe i przyjemne. No tak, zaczęłam o wyglądzie zamiast o muzyce… (śmiech) Wiadomo, że w muzyce się najlepiej czujemy, a jak ktoś umie jeszcze pomalować, to też jest miło, bo ja na przykład sama nie umiem.
AG: Julia, ujął mnie tekst Wegetyranek, w którym poruszyłaś temat wegetarianizmu. Wydaje mi się, że Polacy powoli oswajają się z tym zagadnieniem. Z roku na rok coraz więcej osób przechodzi na taką dietę lub przynajmniej ogranicza spożycie mięsa. Znam ludzi, którzy, będąc w gronie sceptyków, z przymrużeniem oka traktują ten sposób odżywiania, ale są też tacy, którzy zatwardziale pozostają po tej drugiej, mięsnej stronie i są w stanie w dyskusji pójść na noże z wegetarianami. Czy w związku z Twoją preferencją kulinarną − a wnioskuję, że jesteś mięsożerczynią − spotkało Cię kiedyś coś niemiłego w konfrontacji z jaroszami?
JK: Wiesz co, ta piosenka raczej nie jest próbą podjęcia walki. Cały myk jest taki, że śpiewam w niej z męskiej perspektywy, więc siłą rzeczy wczuwam się w pewną rolę, tu konkretnie jakiegoś męża. Raczej skupiam się na postawie skrajnej, bo umówmy się, nie każda wegetarianka jest wegetyranką, więc na pewno jest to ważne, by to podkreślić. Natomiast rzeczywiście źródłem mojej bezpośredniej inspiracji była pewna osoba z bliskiego otoczenia i przygoda, której ona doświadczyła. Rzecz działa się w trakcie pracy nad spektaklem, a osobą ograniczającą wolność była reżyserka. Wyobraź sobie, że dochodziło do takich sytuacji, że nie można było nawet jeść kanapki z szynką w jednym pomieszczeniu, w którym ona przebywała. Także jej postawa była wyjątkowo skrajna. I to mnie zainspirowało, przy czym chciałam to ująć z humorem, bo też w taki sposób rozmawiałam z tą „represjonowaną” osobą na ten temat. Raczej chodzi tu o te skrajności, bo można właśnie i w jedną i w drugą stronę przesadzać. Ile z kolei jest również takiej lekceważącej postawy ze strony mięsożerców. Myślę, że to wszystko po prostu z głową. Muszę przyznać, że forma piosenkowa jest moim językiem i chyba najtrudniej się mówi o swoich utworach, bo wszystko, co chciałam powiedzieć w tym temacie, wyraziłam w nim za pomocą różnych środków językowych. A tak to już trudno coś więcej dodać ponad to, co tam jest powiedziane.
AG: Do Ciebie, Marysiu, z kolei mam pytanie o utwór otwierający płytę. Julia zaznacza w nim, że czuje się młodym dinozaurem. Jesteście z jednego pokolenia i z jednego domu. Czy fakt, że wychowywałyście się razem, a Ty dodatkowo jesteś od niej starsza, sprawia, że też czujesz się dinozaurem?
MK: Wypadałoby, żebym była większym dinozaurem, skoro Julka jest młodsza. (śmiech) Wiesz co, powiem Ci, że tak. Zauważam to, szczególnie kiedy uczę dzieci. Biorąc za przykład takiego Spotify’a − mój narzeczony regularnie mi wypomina, że to jest beznadziejna aplikacja i nie może niczego tam znaleźć. Ja również mam z nim sporo problemów. Ogarniam, ale jak przyszłam na lekcję do mojego siedmioletniego ucznia, to zerknął do mojego telefonu i zapytał się: „Dlaczego ma pani tak mało utworów polajkowanych? Dlaczego to czy tamto ma pani nieuporządkowane? A tutaj jest dostępna taka a taka opcja”. Zrobiłam wtedy ogromne oczy. Byłam pod wrażeniem, bo ja nawet nie zauważyłam tych funkcji. I na pewno tak jest, że już nie nadążam za nowinkami technologicznymi tak, jak młodsze pokolenie. Julka śpiewa, że „nie ma jeszcze Instagrama”, po czym na koncertach opowiada historię, że napisała ten tekst, a później zaczęła pracować w agencji reklamowej, co wymusiło na niej posiadanie tej aplikacji − taki chichot losu. Po części moich znajomych, którzy zajmują się, np. promocją czy marketingiem, widzę, że obcowanie z social mediami przychodzi im bardzo naturalnie. Są na przykład kobiety, które codziennie nagrywają coś na wideo, mówią do kamery. Dokładnie to sobie rozplanowują. Ja natomiast jestem bardzo zmiennym człowiekiem i bardzo nie lubię, kiedy wsadza się mnie w jakieś ramy. Jestem freelancerem i cały dzień układam sobie tak, jak mi pasuje. Co prawda mam dużo jakichś czynności, które są uporządkowane w czasie, ale inne mam takie, które mogę układać jak puzzle. I z tym się świetnie czuję. Wiem, że taki tryb pracy mi odpowiada. Z social mediami u mnie jest też tak, że rzeczywiście czasami się budzę i mam flow albo siedzę sobie wieczorem i mam inspirację do dodania czegoś, a czasami po prostu mi się nie chce, nie mam pomysłu, wylogowuję się ze świata online i zostaję pod kocykiem.
JK: W tej piosence ten Instagram jest taki dosłowny, ale chodzi też o całe zjawisko. Osobiście odczuwam, że cały czas to we mnie pracuje i sama jeszcze nie wiem, czego chcę. Pewną trudnością jest dla mnie to, że realia się bardzo zmieniły. Kiedyś było tak, że jak ktoś był artystą i pozyskiwał serca swoich odbiorców, to naturalne było, że ta osoba chciała być podglądana przez kogoś. Było przecież coś takiego jak paparazzi, który śledził i fotografował. Na przykład taka Marilyn Monroe miała pełno przepięknych zdjęć, bo była z miłością obserwowana. Po prostu dawała się ludziom podglądać i oglądać. Natomiast teraz rzeczywistość się bardzo zmieniła. Przede wszystkim jest za dużo treści i funkcjonuje się w takim śmietniku. Walczy się o uwagę i decyduje na dobrowolnego Big Brothera. Mnóstwo ludzi to robi, bo rzeczywiście to wprowadza zewnętrzne oko do życia prywatnego. Osobiście w tej kwestii czuję się dinozaurem, bo nie przychodzi mi to łatwo. Nie jest to dla mnie super naturalne i takie oczywiste, w jaki sposób to robić. Myślę, że te nasze social media są strasznie liche i nasi fani są w pewnym sensie biedni. Mamy natomiast bardzo fajnego managera, Tomka Winyla − Pana Winyla. On prowadzi swoje social media i w rozsądny sposób potrafi do tego podejść. Myślę, że bardzo nam pomaga, żeby też się na to otwierać. Bądź co bądź, jest to sposób komunikacji, chociażby teraz w czasie pandemii, kiedy jest dużo trudniej o ten bezpośredni kontakt. Mamy więc do wyboru albo utrzymywać go poprzez social media, albo nie utrzymywać go wcale.
AG: Utrzymujecie kontakt z fanami poza sceną?
MK: Tak jak Julia powiedziała, zwłaszcza teraz w czasie izolacji zostają nam tylko social media. Czujemy, że rola artysty, rola muzyka to nie jest tylko to, żeby wyjść, zaśpiewać i posłuchać braw, ale żeby rzeczywiście nieść ze sobą jakąś treść i wykonać również taką „pracę społeczną” − by coś za tym szło, jakieś dobro. I właśnie dzięki temu, że w social mediach można dzielić się różnymi treściami, nie tylko stricte związanymi z muzyką, ale takimi, w których mówimy o pewnych wartościach, relacjach czy pokazujemy to, że my po prostu się ze sobą dobrze czujemy. Miłość, przyjaźń, rodzina, wspieranie się, a także słabości czy cierpienie to są rzeczy, o których warto powiedzieć, bo każdy człowiek je przeżywa, z nimi się mierzy. Mam czasem takie odczucie, że my dostałyśmy od życia dużo − dostałyśmy siebie, dostałyśmy jeszcze trójkę wspaniałego rodzeństwa, a niektórzy nie mają tego albo dostali bardzo trudny start. I wtedy można się czymś wartościowym podzielić i dla kogoś to może być jakąś nadzieją. W każdym razie wydaje mi się, że to też jest ważne i staramy się o tym pamiętać. I jak myślimy o social mediach, to staramy się aktualnie uznawać je za kluczową sprawę.
AG: Na płycie w kilku tekstach podejmujecie również wątek kobiecości, ale tych niełatwych jej stron. Julia, opowiadasz o trudnościach, z którymi kobiety zmagają się na co dzień, o przeżywanych rozterkach. Osłuchując się z Dramatem, przy jednym z kolejnych odtworzeń słyszałam w refrenie „samcu, bądź kobietą” zamiast „sam se bądź kobietą”, co spotęgowało we mnie obraz tej wkurzonej na cały świat przedstawicielki płci pięknej. Jestem ciekawa, czy dostajecie wiadomości zwrotne od męskiej części Waszej publiczności z głosami zrozumienia codziennych kobiecych dramatów?
JK: W ogóle to jest zabawne, bo w ciągu tego tygodnia jesteś drugą osobą, która właśnie mówi, że usłyszała w refrenie „samcu, bądź kobietą”. Czyli może coś w tym jest. Ja tego nigdy nie usłyszałam sama, ale możliwe, że teraz zacznę słyszeć. (śmiech) Muszę przyznać, że absolutnie nie spodziewałam się takiego sukcesu tej piosenki, bo ona faktycznie, ilekroć gramy ją na koncertach, zyskuje dużą sympatię publiczności. Ponadto teraz, w momencie ukazania się płyty, Dramat wleciał na największą liczbę playlist w Spotify. Zaskoczyło mnie to, ale też ucieszyło. Myślę, że rzeczywiście dystans, który jest w tej piosence, taki autodystans, porusza bardzo nie tylko kobiety, ale też mężczyzn. Feedback natomiast dostajemy w zasadzie odkąd występujemy z tą piosenką. Ona też długo dojrzewała. Na początku za dużo w niej było jeszcze emocji. Istotny wpływ na nią miał perkusista Wojtek Sobura, z którym wtedy graliśmy i tworzyliśmy piosenki na ten album. Namówił nas, żeby się do tego utworu mega zdystansować, żeby zagrać go bluesowo. Także to jest jego zasługa. Wtedy właśnie złapałam bakcyla. To było dobre posunięcie. Bardzo lubię grać Dramat na koncertach dlatego, że widzę z jakim odzewem spotyka się wśród mężczyzn. Jestem pod wrażeniem tego, jak niesamowicie na nią reagują. Nigdy nie zapomnę reakcji Mariusza Lubomskiego, artysty z Torunia, z którym się przyjaźnimy. Pamiętam, jak podszedł do nas po koncercie w Toruniu i powiedział, że ta piosenka mu się najbardziej spodobała. I po tym nas, brzydko mówiąc, „kupił”. To jest dla mnie bardzo ciekawe, bo piosenka ta zyskuje aprobatę wśród osób z różnych pokoleń, z różnych środowisk. Myślę, że może jest po prostu potrzebna. Jak wiadomo, taki „dramat” ludzie na co dzień przeżywają w swoich związkach i różnie sobie z tym radzą, a w piosence pokazany jest dystans wobec tej sprawy, który wszystkim jest potrzebny − i nam kobietom, ale mężczyznom również.
AG: Może i przede wszystkim. (śmiech)
MK: Bardzo lubimy wykonywać tę piosenkę, bo za każdym razem się jest albo przed dramatem, albo w trakcie, albo po, więc zawsze wkładamy w to jakieś emocje. Julka dodaje do tego energetyczną solówkę, podczas której prawie skacze po scenie i potem robi się jakoś tak lżej na duszy, jak to zagramy.
AG: Czyli blues umożliwia uwolnienie tych wszystkich złych emocji.
JK: Tak, wszystko z dystansem właśnie. Bo przecież to nie ma być siła, która nami rządzi.
AG: Zgadza się, ale często emocje po prostu nas przerastają, więc trzeba dać im upust.
JK: Lepiej rzucać mięsem niż talerzami. (śmiech)
AG: Opowiedzcie, dziewczyny, coś o pojawiających się gościach na płycie, czyli Piotrze Łyszkiewiczu na saksofonie i Jerzym Słomińskim grającym na perkusjonaliach, który ma na koncie sporo różnych współprac, m.in. z Brygadą Kryzys czy z Osjanem. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego obecność na albumie.
MK: Piotr i „Słoma” są serdecznymi przyjaciółmi naszego Karola (Gadzało − przyp. red.) z zespołu. Karol jest z kolei naszym przyjacielem. Kiedy zaproponował nam chłopaków, to nie miałyśmy wątpliwości, że to będą właściwi goście. Czuliśmy, że w tych utworach, w których ostatecznie zagrali, jest przestrzeń artystyczna na coś odmiennego, jakiś inny instrument. Dość długo się zastanawialiśmy, bo w sumie znamy sporo saksofonistów i na naszej pierwszej płycie z Julią, czyli Marulii, też zagrał saksofonista, mój serdeczny przyjaciel ze studiów, Kuba Chojnacki. Przy okazji Pierwszego lotu ptaka stwierdziłyśmy, że skoro tam już zagrał Kuba, to teraz może czas spróbować współpracy z kimś innym, tym bardziej że Karol gra jeszcze w zespole z Bielasem. Są to dla nas postaci bardzo ciekawe, bo są to mężczyźni z innego pokolenia, gdzie sztukę się tworzyło inaczej, inaczej się do niej podchodziło. Bielas (Jacek Bieleński − przyp. red.) jest wielką osobowością − jest aktorem i muzykiem już po 70-tce, a wygląda jak milion dolarów − cała głowa w dredach, świetnie, kolorowo ubrany, z niezwykła energią. Właśnie z w tym samym zespole z Bielasem na saksofonie gra również Piotr Łyszkiewicz. Swego czasu mieliśmy przyjemność zagrać w Białymstoku koncert jednego dnia. Najpierw my, a później właśnie Bielas i Koty Papieża, i bardzo nam się podobał styl gry Piotra − oryginalny, inny niż zwykle. Potem okazało się, że jako osoba jest ciepłym, miłym człowiekiem. I stwierdziłyśmy, że zaufamy Karolowi i się nie pomyliłyśmy.
AG: A jak to wyglądało w przypadku „Słomy”?
Jeśli chodzi o „Słomę”, to jest to o tyle śmieszna historia, że okazało się, że… grałam z nim na jednej płycie powstałej w 2012 roku. To była taka oddolna inicjatywa zrealizowana przez pewną szczecińską fundację. Organizator tego przedsięwzięcia zaprosił do nagrań różnych muzyków. Album zatytułowany był Sound of Silence i w związku z tym znalazły się na nim instrumenty łagodnie i spokojnie brzmiące. Zagrałam na wibrafonie 7-minutową improwizację. Nagrania odbyły się w klimatycznej scenerii Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. „Słoma” grał tam wtedy ze swoją żoną. Dla mnie oni wówczas byli jak kosmici, byłam nimi niezwykle przejęta: „Skąd ci ludzie się w ogóle wzięli, jak oni wyglądają, co oni grają?”. Byli niesamowici i nie spodziewałabym się, że kilka lat później nasze muzyczne drogi się przetną.
AG: Czy macie jakieś marzenia albo może już plany odnośnie do gości w ramach kolejnych projektów?
MK: Nie wiem, czy chcemy to zdradzać. Na pewno jednak na ten rok w planie jest kolejna płyta, bo zależy nam, żeby to szybciej się potoczyło niż między Marulią wydaną w 2014 r., a Pierwszym lotem ptaka w 2020 r. Teraz chcemy wydać album Sióstr Kępistych, czyli w duecie, z kołysankami dla dzieci. Dostałam Stypendium Miasta Torunia w dziedzinie kultury i bardzo nas ono cieszy, bo już od jakiegoś czasu taki projekt chodził nam po głowie. Nie ukrywamy, że również z myślą o przyszłości, bo gdzieś tam za jakiś czas będziemy chciały dzieci mieć, więc to pewnego rodzaju inwestycja w młode pokolenie. Mamy przyjaciela w Szczecinie, Kubę Maciejewskiego, który przewija się w naszych różnych, licznych projektach, których się podejmujemy. Kuba gra na instrumentach klawiszowych, świetnie realizuje dźwięk, miksuje i to jest taka współpraca, do której chętnie wracamy. Przy okazji kołysanek planujemy ponownie go zaprosić. A co przyniesie dalsza przyszłość, to trudno powiedzieć, bo mamy różne pomysły. Minionej jesieni zrealizowałyśmy w duecie taki projekt #wchodzęwpolemikę, w którym Julia weszła w twórczy dialog z uznanymi polskimi tekściarzami. Aranżacje muzyczne zrobiłyśmy na podstawie oryginalnych kompozycji Kultu, zespołu Hey, Piotra Bukartyka i Stanisława Syrewicza. Jest to niedawny projekt, bo z jesieni ubiegłego roku, teraz będą kołysanki, a co będzie za rok, to się okaże.
AG: Został przywołany tu projekt #wchodzęwpolemikę. Bardzo ciekawi mnie, czy twórcy oryginalnych piosenek weszli w polemikę, czy ta zaczepka się udała, czy ktoś odpowiedział na nowe wersje utworów?
JK: Piotr Bukartyk. Nie ukrywam, że cieszę się, że to on odpowiedział, bo szczególnie na nim mi zależało. To był pierwszy tekst, który powstał i właśnie chęć dialogu z tą piosenką zrodziła cały pomysł na projekt. Odpowiedział szybko i bardzo uprzejmie.
MK: Ze swojej strony odzywałyśmy się natomiast do Piotra Banacha, kompozytora „Teksańskiego”, z którym omawiałyśmy kwestie muzyczne dotyczące tej piosenki. Mamy mały problem z piosenką „To nie ja!”, bo napisał ją Stanisław Syrewicz, który jest bardzo znanym kompozytorem na świecie, a w Polsce niestety mniej. Jest Polakiem z ogromną dyskografią filmową, stworzył bardzo dużo soundtracków do filmów, ale chyba przez to, że wiele lat temu wyjechał za granicę, to w Polsce o nim się nie mówi. Jest to naprawdę bardzo przykre, bo osobą z takimi osiągnięciami powinniśmy się totalnie chwalić. Myślę, że jego dorobek nie ustępuje chociażby osiągnięciom Wojciecha Kilara. Niestety bardzo trudno jest się z nim skontaktować.
JK: U nas rządzi wielowątkowość, więc niewykluczone, że w ramach tego projektu coś jeszcze powstanie.
AG: Biorąc pod uwagę, że nie są znane losy rynku koncertowego przez najbliższy rok, to czy macie plan B, jeśli chodzi o tę sferę? Czy takie koncerty, jakie ostatnio dawałyście w przestrzeni domowej, mają jeszcze szansę się powtórzyć? Czy wchodzi w grę również dogadanie się z jakimś ośrodkiem kultury?
MK: Oczywiście, że tak, bo mimo wszystko są pewne środki na kulturę. Nie można się załamywać, ale szukać możliwości. Czasami nawet jest szansa, że ktoś się odezwie, jak w przypadku tego naszego premierowego koncertu, który odbył się w Bielańskim Ośrodku Kultury, a w zasadzie jego filii. Niedługo, bo w walentynki, zagramy koncert w duecie, przed którym ogłosiłyśmy konkurs. Nasi obserwatorzy na Facebooku mogą wybrać dowolną piosenkę, którą chcieliby zadedykować komuś bliskiemu i zgłosić to pod odpowiednim postem w postaci wpisu. Do nas należeć będzie natomiast wybór utworu i jego przygotowanie. Efekt będzie można usłyszeć 13 lutego podczas koncertu online z Chełmna. To takie niewielkie miasto niedaleko Torunia, którego hasłem reklamowym jest „Chełmno − miasto miłości” stąd akurat ta lokalizacja. Wydaje mi się, że miasteczko to jest nie do końca doceniane na mapie. Inny koncert online, który niedawno zagrałyśmy w przestrzeni domowej odbył się w ramach nagrody za wygrany konkurs z dotacji toruńskiej. Także jakieś możliwości się pojawiają, piszemy trochę wniosków. Nie ma co załamywać rąk, po prostu trzeba działać.
JK: A nawet jeśli nie będzie aż tak dużo tych koncertów online, bo wiadomo, że to jest trochę inna formuła niż te na żywo, to tak czy owak nie zmarnujemy tego roku. Musimy się zaszyć twórczo i napisać całą płytę z kołysankami, do tego mamy jeszcze Pierwszy lot ptaka, którego na pewno nie porzucimy tak szybko i damy mu wybrzmieć. Tak więc mamy ręce pełne roboty.
AG: Na koniec jeszcze jedno pytanie od naszej redakcji. Jaka jest Wasza ulubiona strona B?
MK: Moja ulubiona strona B to ta z kaset magnetofonowych oraz z kaset wideo. Winyli zaczęłam słuchać dopiero kilka lat temu, a na kasetach magnetofonowych się wychowałam. Pamiętam, gdy słuchaliśmy z moim rodzeństwem muzyki z radia i nagrywaliśmy ją na kasetę magicznym guzikiem z kropką po środku, nie wiedząc nawet co to za wykonawca! Później dumni z naszych własnych „składanek” słuchaliśmy ich godzinami, tańcząc i nucąc śpiewane melodie. Kasety wideo rodzice nam kupowali raz na jakiś czas. Mieliśmy swoją kolekcję ukochanych bajek Walta Disneya, no i oczywiście potem zbieraliśmy do nich karteczki. (śmiech) Do dziś zdarza nam się posłuchać, czy obejrzeć Pocahontas, Mulan czy Króla Lwa. To są bardzo miłe wspomnienia.
AG: Dziewczyny, dziękuję Wam za rozmowę. Życzę, żebyście wzbijały się coraz wyżej, a Wasze tegoroczne plany zostały zrealizowane w 101%. Trzymam za Was kciuki. Do zobaczenia na koncertach!