Dużo Davida Bowiego, garść gitar i szczypta eksperymentów – oto autorski przepis Foo Fighters na trudne czasy i dobrą zabawę.
Nareszcie! Niedawno ukazał się mocno wyczekiwany, dziesiąty album studyjny grupy Foo Fighters – Medicine at Midnight. Premierę planowano na 2020 rok, lecz finalnie przełożona została na luty 2021. Nie oni jedni nie chcieli wydawać płyty, której nie można wypromować podczas trasy koncertowej. Ostatecznie jednak gotowy już przed wybuchem epidemii krążek, nie dał na siebie zbyt długo czekać.
Foo Fighters to jeden z najważniejszych zespołów rockowych dzisiejszych czasów. W tej kwestii wszyscy są raczej zgodni. Co do tego, jak udała się ostatnia płyta grupy, zdania są dużo bardziej podzielone.
Jesteście fanami, którzy lubią być zaskakiwani przez swoich ulubionych artystów czy lepiej czujecie się w strefie komfortu, wiedząc czego możecie spodziewać się od kolejnych albumów? Według mnie zespół spełnia oczekiwania jednych i drugich. Od ponad 25 lat grupa ma swój charakterystyczny styl, jednocześnie szuka nieustająco nowych pomysłów na brzmienie i zaprasza ciekawych gości na płyty.
Medicine at Midnight był albumem od początku planowanym jako inny niż dotychczasowe nagrania. Inspirowany płytą Davida Bowiego Let’s Dance z 1983 roku, miał być taneczny i bardziej popowy. Co prawda zespół wielokrotnie powtarzał w czasie swojej kariery, że gra dla przyjemności, a ich muzyka ma nieść radość (co już jest dalekie od grunge’owych korzeni, z jakich wyrastał frontman zespołu, Dave Grohl), jednak tym razem artyści zdecydowali się posunąć o krok dalej. W listopadzie ubiegłego roku wypuścili singiel Shame Shame, który był najlepszym dowodem na to, że płyta może zaskoczyć.
Nie myślcie sobie, że panowie z Foo Fighters zapomnieli, co to znaczy konkretnie dać czadu, w końcu hardrockowe gitary to jeden z ich znaków rozpoznawczych i to, co lubię w ich muzyce najbardziej. Początek roku 2021 przyniósł nowy singiel No Son of Mine, który powinien przypaść do gustu miłośnikom ostrzejszego grania. Waiting on a War, trzeci singiel wydany jeszcze przed premierą płyty, jest bardzo charakterystyczny dla twórczości zespołu. Ten akustyczny kawałek to swoisty hymn, wręcz stworzony do śpiewania na stadionach.
Przyznam, że trzy wyżej wymienione utwory wybrane na single najbardziej przypadły mi do gustu. Czy jest to kwestia osłuchania? Raczej nie, według mnie są po prostu najlepsze na albumie. Tytułowa piosenka Medicine at Midnight łączy w sobie dwa elementy – charakterystyczne brzmienie Foo Fighters oraz nowy taneczny koncept na płytę, wybrzmiewający przede wszystkim w funkowym początku.
W tym miejscu zbliżamy się do dwóch utworów, z którymi można powiedzieć, że mam trochę nie po drodze. Rozpoczynający płytę Making a Fire zapowiada się dobrze, aż tu nagle wchodzi… chórek z radosnym na na na na. Rozumiem – zabawa, impreza, parodia, na początku mnie to po prostu zaskoczyło, ale przy każdym ponownym odsłuchaniu budzi jednak wewnętrzny sprzeciw. Podobnie jest z kończącym album Love Dies Young, którego dyskotekowy vibe idzie w parze z rockowymi gitarami. Bardziej generuje to chaos niż wrażenie dobrze uzupełniającego się mariażu.
Nazwijcie mnie stałym i starym elektoratem zespołu, ale ja do końca tego imprezowego Foo Fighters nie kupuję. Płyta jest dosyć nierówna i czasem zaskakująca, niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie dajcie się jednak zwieść, pozwoliłam sobie na odrobinę krytyki jedynie dlatego, że uważam i zawsze uważałam, że Foo Fighters to król Midas światowego rocka. Oni doskonale wiedzą, co robią, mają doświadczenie, świadomość muzyczną i dystans do siebie. Mogą nagrać album, który nie będzie majstersztykiem, ale potem na koncercie udowodnią, że płyta to tylko pretekst do występów na żywo. A te są przeżyciem niezapomnianym.