Fot. Courtesy of Ipecac Records via Bandcamp
Fot. Courtesy of Ipecac Records via Bandcamp

Powrót do korzeni. Melvins – Working With God (recenzja)

Nowi, starzy, dobrzy Melvins powracają w 2021 roku w niemalże pierwotnym składzie i albumem Working With God udowadniają, że po 38 latach na scenie i prawie tylu samych albumach na koncie (wliczając płyty studyjne, kompilacje, EP-ki, wydania koncertowe itd.) wciąż potrafią zaskoczyć.

Choć pochodzący z Montesano (the) Melvins przez wielu krytyków, dziennikarzy, a także przedstawicieli środowiska muzycznego, jak i zwykłych fanów uznawani są za jednych z prekursorów grunge’u, trudno jednoznacznie sklasyfikować ich brzmienie. Z całą pewnością nie można go przypisać wyłącznie do tego jednego gatunku. Nie ulega wątpliwości, że Melvins byli jedną z pierwszych kapel regionu PNW, które już na początku lat 80. kształtowały to, co później zwykło się nazywać „brzmieniem Seattle” – nowopowstały nurt łączący w sobie elementy punk rocka, hard rocka oraz heavy metalu, charakteryzujący się m.in.: nieokreślonym żadnymi normami podejściem do procesu twórczego, zwolnieniem punkrockowej dynamiki do „mulistego” tempa, wykorzystaniem bardziej dysonansowych harmonii i głośnego sprzężenia zwrotnego gitary, a także dodaniem ciężkiej linii basu. Specyficzne poczucie humoru grupy oraz liczne improwizacje nie pozwalają jednoznacznie skategoryzować ich muzyki. We wczesnym okresie twórczości zespołu możemy doszukać się inspiracji zespołami takimi, jak: My War, Black Flag, Black Sabbath czy The Who. W późniejszym okresie lawirowali zręcznie pomiędzy charakterystycznymi cechami grunge’u, punk rocka i różnych odmian metalu, z każdego z tych gatunków biorąc i aranżując na własne potrzeby to, co najbardziej ich interesowało.

Melvins zespołem stricte grunge’owym nie jest, ale z całą pewnością na scenę tę, jako taką, miał ogromny wpływ. Dość powiedzieć, że wielkim fanem grupy był sam Kurt Cobain, który w pierwszych latach działalności Melvinsów pełnił w zespole funkcję… kierowcy i tragarza. Inspiracje ich twórczością wyraźnie słychać też na pierwszym studyjnym albumie Nirvany – Bleech. Zespół znalazł się również na wydanej sumptem C / Z Records w 1986 roku kompilacji Deep Six. Album ten jest swoistą kroniką  najwcześniejszych nagrań The U-Men, Soundgarden, Melvins, Green River, Skin Yard i Malfunkshun – pierwszych zespołów powoli kształtującej się lokalnej sceny alternatywnej, która wkrótce miała się stać sceną grunge’ową.

Skład grupy, już od początku jej powstania, ulegał wielokrotnym zmianom i przetasowaniom. Niezmiennie, od 1983 roku, jej mózg stanowi wokalista/gitarzysta Buzz Osborne. Poza charakterystycznym frontmanem w pierwszych strukturach znaleźli się również Matt Lukin (gitara basowa, później w zespole Mudhoney) oraz Mike Dillard (perkusja). Gdy Mike Dillard opuścił zespół w 1984 roku, rolę bębniarza przejął Dale Crover i właśnie ta zmiana personalna zaważyła na ostatecznym brzmieniu bandu, które stało się cięższe, szybsze i bardziej skomplikowane. Crover gra w zespole nieprzerwanie, po dziś dzień i razem z Osbornem stanowi fundament grupy.

W 2021 roku Melvins w niemal pierwotnym, oryginalnym składzie: Buzz Osborne (wokal/gitara), Dale Crover (przechodzący z perkusji na bas) i Mike Dillard (perkusja) wydali płytę Working with God i jak pokazują efekty (oraz jak zaznaczają sami muzycy) – świetnie się przy tym bawili. Część krytyków wskazuje, że Praca z Bogiem jest kontynuacją wydanej w 2013 roku przez dokładnie to samo trio płyty Tres Cabrones. Ja jednak nie traktowałabym tych wydawnictw jako powiązanych.

Podczas gdy na przestrzeni wszystkich tych lat zespół wielokrotnie zmieniał skład i eksperymentował z muzyką, Working with God brzmi totalnie jak Melvins z 1983 roku. Nisko strojone, ciężkie riffy, nietypowe metrum, mroczny, niekiedy psychodeliczny klimat, przełamywany punkowymi akordami i dadaistyczne w swej formie teksty to znak rozpoznawczy grupy, który w największym stopniu cechował przede wszystkim jej pierwsze nagrania. Praca z Bogiem mogłaby być w zasadzie określana mianem klasycznego brzmienia Melvins, pod warunkiem, że będziemy pamiętać, że nie da się go jednoznacznie skategoryzować. Płyta stylistycznie nie jest spójna, tak jak spójną nie jest dyskografia zespołu. Krążek ten możemy traktować bardziej jako kompilację charakterystycznych (licznych) form gatunkowych grupy. To nieosłuchanego z twórczością Melvins odbiorcę może wprawiać w pewnego rodzaju konsternację. Podobnie rzecz ma się z rozmieszczeniem utworów na płycie.

Album otwiera I Fuck Around – zabawna, acz bluźniercza reinterpretacja surfrockowego utworu The Beach Boys I Get Around. Już po tym kawałku możemy spodziewać się, że zespół nie podchodzi do materiału szczególnie poważnie. Następny w kolejce Negative No No to numer w stylu Houdiniego – jednego z lepszych albumów grupy, wydanego w 1993 roku nakładem Atlantic Records. Z jazzowym wstępem perkusyjnym, potężnym riffem, ponurym wokalem i przytłaczjącym dźwiękiem nawiązuje do pierwotnego charakteru Melvins. Podobnie jak  Bouncing Rick – numer o szalejącym tempie, dziwnych elektronicznych podtekstach i jakiejś wręcz maniakalnej energii, zwieńczony brutalnie atakującymi zmysły ostrymi częstotliwościami szumem oraz Caddy Daddy – mój ulubiony kawałek z tej płyty – którego spowolniony groove, ciężki, zręcznie modulowany riff, skaczący bas i zachwycający bit utrzymują się w powietrzu jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku. Całkowicie hipnotyzujący utwór.

Zaraz po tym genialnym kawałku na płycie znajduje się dwuczęściowy Brian The Horse Faced Goon. Część pierwsza, szczęśliwe trwająca jedynie 42 sekundy, to niezwykle irytujący wstęp do właściwego, ponownie bardzo dobrego, nieco narkotycznego, totalnie osobliwego utworu ze zmieniającym się wokalem, kanciastymi riffami i tanecznym beatem. Następnie słuchacza uderza jedna z najmocniejszych pozycji na krążku – Boy Mike – szybki, napędzany chaotyczną energią, riffami i intensywnym bitem numer. Po tej szalonej jeździe, podczas której odbiorca może odnieść wrażenie, że za chwilę wszystko się tu rozpadnie, zespół serwuje mu kawałek Fuck You (podzielony de facto na 1 Fuck You – 2,5 minutowy numer i Fuck You – 10 sekundowy krzyk), będący ponownie radosnym, może nawet nieco śmiesznie profanacyjnym, coverem utworu You’re Breaking My Heart Harry’ego Nillsona. Po chwilowym wytchnieniu grupa ponownie odpala agresywnie szybki utwór z pewnym haczykiem w tekście („nie tknąłbym tego, gdybym był tobą”).

Po Great Good Place na albumie pojawia się Hot Fish – numer, który Melvins nagrali wspólnie z punkrockowym zespołem Flipper. Kawałek ten, oscylujący między sludge metalem a noise rockiem, zwłaszcza w szorstkim wokalu Osborne’a, wydany został  na EP-ce w 2019 roku i już wtedy zdobył uznanie fanów obu grup. W podobnym, sludge’owo- noiserockowym klimacie utrzymany jest przedostatni numer – Hund. Zaskakującą jest natomiast ostatnia pozycja na płycie – Goodnight Sweetheart – będąca niezwykle melodyjnym, utrzymanym w wersji a capella coverem doo-wop’owego hitu z lat 50., o tym samym tytule (zespołu The Spaniels).

Ponowne spotkanie kumpli z czasów liceum zaowocowało materiałem, który jest prawdziwą mieszanką wybuchową. Osbourne, Crover i Dillard wypuszczają swoje młodzieńcze, najgorsze, najcięższe pomysły, przesycają album osobliwym czarnym, satyrycznym humorem i udowadniają, że 38 lat później nadal są mistrzami eksperymentalnej, momentami gnuśnej, częściej hałaśliwej niszy, powstałej w wyniku fuzji grunge’u, punk rocka, metalu i szeroko rozumianej alternatywy.

Od początku do końca, w prawdziwym stylu Melvins, płyta ta sprawia wrażenie tak samo chaotycznej, co wyluzowanej. Ale sądzę, że taki też jest jej zamysł. Wspaniale sprzeczny, pełen dystansu zarówno do siebie, jak i do wszystkiego dookoła materiał. Możemy pisać recenzje, analizować, oceniać, a Melvins i tak się tym nie przejmą i po prostu dalej będą robić swoje. Uwielbiam tych gości.

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Otsochodzi, Tarcho Terror; okładka płyty
,,Całe osiedle obserwuje to co mówię, dlatego nie dam lipy, wiem, co każdy z nich czuje” – recenzja najnowszej płyty Otsochodzi ,,Tarcho Terror”