Spokojne i leniwe biciwa, spokojna i leniwa nawijka, która tylko sprawia wrażenie jakby rzucanej od niechcenia, w rzeczywistości będąc doskonale przekminioną i dopracowaną. Zgadliście – Knap!
Ilekroć raperom zdarza się wyczerpać formułę? Jak często nasz początkowy zachwyt czyimś wyróżniającym się flow znika, gdy na n – tym albumie uraczeni zostajemy tym samym? Spokojnie, na „Namazanych” nic takiego nie ma miejsca. A to dlatego, że Knap ma sposób na to, by trzymając się cały czas jednej ustalonej formy, za każdym razem odkrywać ją na nowo, rozszerzać ją i serwować słuchaczowi coś nieskończenie fascynującego.
Moim zdaniem dzieje się tak za sprawą czegoś niezwykle rzadkiego i wyjątkowego – talentu literackiego gospodarza. Niemal każdy może dowiedzieć się, jak napisać technicznie poprawny hiphopowy tekst – taki w którym zgadza się liczba sylab, taki który można bez problemu zmieścić w bicie i taki w którym jest odpowiednia ilość rymów. Jest to w istocie rzemiosło, którego można się wyuczyć.
Żeby tekst oferował coś więcej, niż ledwie poprawność, potrzebny jest jednak składnik, który trzeba mieć, nie da się go w żaden sposób zdobyć – dar. Dar sprawnego przelewania swoich myśli na papier to pierwiastek, który według mnie zapewnia właśnie tę niewyczerpywalność, która z kolei sprawia, że każdy kolejny krążek jest tak świeży. Kuba Knap ten dar z pewnością posiada i niezwykle konstruktywnie z niego korzysta.
„Namazane” – dwunasty krążek świeżo upieczonego mieszkańca wsi, łączy w sobie dobrze znane z poprzednich wydawnictw elementy, jednocześnie dokładając do dyskografii zupełnie nową jakość.
Przede wszystkim – mało kto na naszej rodzimej rapowej scenie ma tak dobre ucho do bitów, jak Knap. Po raz kolejny jesteśmy świadkami jak MC i jego podkład mogą tworzyć jedność, wzajemnie się uzupełniając. Kuba odnajduje się na wolnych, klasycznie samplowanych, starannie oskreczowanych i pomysłowo przyozdobionych cutami boombapowych bitach Bonny’ego Larmesa jakby był u siebie w domu. Klasyka.
Po drugie – refleksyjny klimat. Kolejna rzecz, do której słuchacze Knapiwa są przyzwyczajeni, a która jednocześnie jest wyjątkowa za każdym razem. To niekoniecznie jest rap do puszczenia na imprezie, to rap który idealnie sprawdzi się przy samotnym wieczornym spacerze czy jakichkolwiek innych okolicznościach, w których chcemy pomyśleć. Refleksyjność sama w sobie jest u Knapa stała, refleksje zaś, choćby dotykały standardowych tematów, ujęte są w sposób nietuzinkowy.
Zaczynamy od przemyśleń na temat szczęścia i tego, jak posiada je każdy z nas w „Masz Farta”. Dalej uraczeni jesteśmy chyba najbardziej oryginalną, wyluzowaną i nienachalną braggą tego roku w „Och, Jak To Brzmiało”. „Nie Wiem Nic” to garść rozkmin dotyczących naszej maleńkości w stosunku do ogromnego wszechświata. „Strzyga” jest przykrą refleksją dotyczącą tego, jak społeczeństwo odbiera jednostkom indywidualność. W „Kiemoncini” Kuba zabiera nas na nostalgiczną podróż do lat 90- tych.
„Lęk” to bardzo osobisty przelot przez stany lękowe i depresyjne gospodarza. Brak tu jednoznacznego panaceum na wyżej wymienione, tekst zdaje się być po prostu uważną obserwacją tego, co jest w życiu nieuniknione, jak przykrym by nie było. Jest coś pięknego w tej spokojnej akceptacji, braku sprzeciwu. Naturalnie, nie mogło u Knapa zabraknąć ukłonów w stronę jego przyjaciół i tego, jak dodają mu skrzydeł – tu odsyłam do „Drużyny”. „Granice” i „Wlas” to standardowa autoprezentacja, refleksja na temat tego, co jest i tego co było, przewózka przez istotne dla Kuby wartości.
W dobie trapu i drillu, szybkiego tempa, agresywnych pokrzykiwań, rapowania pod muzykę klubową i multum innych wynalazków, do starego dobrego trueschoolowego Knapa człowiek wraca jak do domu po ciężkim dniu w pracy, oddychając z ulgą. W tych bitach można się roztapiać, iście literacka nawijka zaś wciąga jak dobra książka. Niewielu jest na polskiej scenie raperów, którzy tak konsekwentnie, z albumu na album, utwierdzają nas w przekonaniu, że treść wciąż przeważa nad formą.