Mery Spolsky. Fot. Piotr Porębski.
Mery Spolsky. Fot. Piotr Porębski.

Sztuka była ze mną zawsze i koiła mnie w najczarniejszych momentach

Mając na koncie dwa krążki długogrające, wydała debiutanckie wydawnictwo… literackie. Książką Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj Mery Spolsky daje się poznać w wersji nieograniczonej linijkami tekstu piosenek dzieli się głęboko zakorzenionymi, często wstydliwymi anegdotami i przemyśleniami spod czarnej grzywki. W rozmowie z Anią Grabowską artystka opowiada m.in. o tym, jak ważna jest obecnie kobieca solidarność, czy ciało kobiety może jeszcze dziś wzbudzać kontrowersje, o tym, co wyróżnia fanów Spolsky oraz czym dla Mery jest Internet.

Dzień dobry, very much!

Hello!

Miło było cię poznać po raz kolejny, za sprawą książki na nowo. Dzisiaj właściwie spotykamy się z Mery czy z Marysią?

Dzisiaj z Marysią, czyli częścią Mery. Lubię chodzić na wywiady właśnie w looku Marysi, bo czuję, że rozdwoiłam się na dwa projekty. Jeden to jest Mery Spolsky z płytą „Dekalog Spolsky”, z którą gramy koncerty całe lato i który cały czas ma swoją kontynuację. A w międzyczasie wyszła książka, w której jest postać Marysi. Czułam, że nie mogę chodzić na wywiady jako Mery opowiadająca o książce, tylko to już musi być ta Marysia tłumacząca się z tego, co tam napisała. Jestem więc we fryzurze Marysi i dzięki tej zmianie czuję, że to wszystko jest na swoim miejscu.

Jesteś Marysia i… jak się czujesz dzisiaj? Co zostało, a czego już nie ma w tobie po przelaniu potoku słów i myśli na papier? Wyrzuciłaś z głowy tych malkontentów, tęskniących, wszystkich obserwujących cię „terrorystów”?

Myślę, że to jest bardzo fajna weryfikacja własnego umysłu napisać sobie pamiętnik albo nawet kilka tekstów w danym okresie życia i potem przeczytać to rok później. Tak właśnie jest z tekstami z książki. Patrząc na nie z perspektywy czasu, dziś stwierdzam, że są wśród nich zapisy takich myśli, z którymi się mniej zgadzam, co jest bardzo ciekawe, ale są też takie, które mnie tylko utwierdzają w przekonaniu, że jednak miałam rację. Nie zgadzam się na przykład z marazmem, który się w tej książce objawia, bo teraz mam super czas. Jest lato, wreszcie otworzyli nam koncerty, spotykam się z ludźmi, dzieje się bardzo dużo ciekawych dla mnie rzeczy, odzyskałam energię. Tego w książce jest mniej, bo powstawała ona w takim czasie, kiedy głowa była raczej „czarna” i raczej smutna. Dlatego fajnie jest wejść i zobaczyć, jaki był stan siebie samego sprzed roku. Tak czy owak myślę, że się dużo nie zmieniłam, cały czas jestem tą samą trochę Marysią, a trochę Mery.

Czy wyjście poza obszar pisania piosenek było pewnym wyjściem poza strefę komfortu?

Przeciwnie – to było wręcz przyjemnością i takim ujściem, że wreszcie nie muszę się ograniczać. Na co dzień kiedy siedzimy z No Echoesem w studiu, to zwykle słyszę od niego: „Gdyby jednak to słowo było na jedną sylabę, to weszłoby nam tutaj lepiej”. Wtedy ja muszę kombinować, żeby się nie powtarzały, bo przecież słów jednosylabowych w języku polskim mamy ograniczoną liczbę. Przy pisaniu książki czułam, że wreszcie nie hamuje mnie ani bit, ani długość piosenki, że tak naprawdę nie jestem podporządkowana żadnym odgórnym zasadom. Po prostu pisałam tyle, ile chciałam i kończyłam wtedy, kiedy chciałam. Było to więc wyzwalające i absolutnie nie było trudne. Nie czułam też nigdy ściany. Taką ścianę się czuje, jak się ma ograniczenia przy tworzeniu piosenek, które też przecież można przełamywać. I czemu nie, czemu nie spróbować kiedyś?

Czy kobiety dziękują ci za zawarte w książce apele i manifesty miłości do samych siebie?

Mam bardzo duży odzew od dziewczyn, że książka pomogła im trochę odetchnąć, poradzić sobie na przykład z fałdkami na ciele. Jeden tekst zatytułowany „Fałdka faux pas-łdka” mówi o tym, że jeśli od dziecka ma się jakiś kompleks, to on często siedzi w głowie już do końca życia, mimo że z upływem lat wygląd się zmienia. Tu za przykład posłużyła fałdka na brzuchu. Generalnie są to różne rzeczy, z którymi borykamy się na przestrzeni swojego życia. Być może towarzyszą temu czasem wstydliwe myśli. Dlatego jeżeli ktoś się z nimi odkryje, to inni się czują trochę raźniej. I taki właśnie dostałam feedback od kobiet. Oczywiście po lekturze tych tekstów otwierają się też fajne dyskusje na zasadzie: „Ja na przykład mam inaczej, ja mam z kolei kompleks na takim i takim punkcie” albo „Ja zwalczyłam to tak i tak”, co też mi się bardzo podoba. Myślę, że mnie też jest raźniej, jak czytam takie rzeczy.

A czy ktoś ciebie czymś zaskoczył, podpowiedział sposób, w jaki można dany problem rozwiązać w głowie?

Na pewno zaskoczyło mnie to, że niektóre teksty można interpretować w sposób, który zupełnie nie był moją intencją. I to też jest piękne, że piszesz coś, myśląc konkretnie o jakimś przekazie, a ludzie to rozumieją na milion różnych sposobów. Tak było w przypadku tekstu „Instachłam”, gdzie pytałam ludzi, co w ogóle myślą o książce oraz poprosiłam o podzielenie się obiekcjami, tym, co im nie pasowało. Jedna dziewczyna napisała, że ja w tym tekście przyznaję się do tego, że jestem w Internecie na pokaz i na siłę. Doszło do zupełnie odmiennego zrozumienia intencji tego tekstu niż ja zakładałam, ponieważ absolutnie nie neguję Internetu. Uważam, że bez niego nie istniałabym artystycznie, nie byłoby w ogóle Mery Spolsky. Uwielbiam wrzucać rzeczy na Instagrama, dzielić się wrażeniami z koncertów, backstage’u, często jest tego bardzo dużo i czuję, że wręcz spamuję. Tekst jest właśnie o tym, że czasem Internet potrafi nas niestety zdominować i narzucić taką presję wrzucania wszystkiego, informowania o wszystkim. Chciałam tym tekstem podkreślić, że to jest dla mnie ten „Instachłam”, czyli moment, w którym jest się uzależnionym od czegoś, co miało być po prostu czymś przyjemnym – zabawą i rozrywką. Czasy pandemii przeniosły nas do Internetu niemalże z całym życiem, wiadomo, ale chciałabym też sama pamiętać, że to nie jest najważniejsze. To, że mam jakieś poglądy, nie znaczy, że muszę natychmiast wrzucać posta i opisywać, na kogo będę głosować albo co zjadłam na śniadanie. O tym bardziej był ten tekst. Mimo wszystko były to ciekawe dyskusje.

No właśnie, sporo u ciebie wątków dotyczących Internetu. Jedna z akcji, można powiedzieć, buntowniczych, miała swój początek właśnie tam. Udostępniłaś w sieci zdjęcie w odpowiedzi na sytuację, która zdarzyła się podczas koncertu. Punktem wyjścia było podciągnięte body, a doszliśmy do body positive. I ten temat „żył” przede wszystkim w Internecie.

Myślę, że Internet jest dobrym miejscem na poznanie opinii innych ludzi, na zobaczenie, jak ludzie potrafią być brutalni w momencie, gdy są anonimowi. I kiedy występowałam w moim obcisłym body, podzieliłam się tym oczywiście w Internecie, bo czemu nie? Tak jak już wcześniej mówiłam, uwielbiam wrzucać materiały z każdego koncertu. Robię to po prostu dlatego, że koncert to jest wielkie wydarzenie. Było to dla mnie zarówno ciekawe, jak i też bolesne, że dziewczyny potrafią same sobie pisać różne nieprzyjemności, potrafią komentować wygląd drugiej kobiety w sposób mocno nieprzychylny czy wręcz obrażający i zwyczajnie sprawiają drugiej osobie przykrość. Jeśli ktoś pisze „Mery, ale ty jesteś gruba” albo „Mery, ale ty jesteś brzydkim wielorybem”, to wiadomo, że jest to bardzo niemiłe i rodzi wątpliwości, zmartwienia, że może rzeczywiście tak jest. Potem sprowadza się do tego, żeby uświadomić sobie, że to przecież moje ciało i powinnam je lubić. Ostatecznie nie dogodzę wszystkim, jednak nie rozumiem tych, którzy piszą takie komentarze. Myśleć to jedno, ale zostawiać trwały ślad w postaci takiej treści, to inna rzecz. To mnie właśnie jakoś bardziej przybliżyło do tego, żeby mówić głośniej o ruchu body positive. Czułam, że lubię siebie, lubię eksperymentować z modą, ale nie mówiłam o tym wcześniej, dopóki się nie okazało, że to jest w Internecie jednak temat tabu. Dla niektórych to była nowość, że Mery nałożyła obcisłą rzecz. Chciałam tak zawalczyć z tym, że to jest całkiem normalne i nie powinno budzić żadnej kontrowersji.

Mam wrażenie, że ludzie chyba jeszcze nie do końca rozumieją założeń tego ruchu. Ostatnio wywiązało się sporo dyskusji internetowych przy okazji poruszenia tego tematu przez kilka znanych osób. Narosło wiele nieporozumień i wyszło na jaw, że duża część odbiorców/internautów niewłaściwie pojmuje ideę tej akcji.

Dla mnie ciekawe jest to, że mówi się o ciałopozytywności, a tak dużo jest skrajnych opinii. Ludzie zarzucają, że ciałopozytywność namawia do niedbania o siebie, co, moim zdaniem, jest zupełnym niezrozumieniem tego ruchu. Przecież dotyczy on osób każdego rodzaju – osób, które ćwiczą i bardzo o siebie dbają, osób, które nie mają ochoty na ćwiczenia, bo taki mają po prostu kaprys. Nieważne jest to, czy ćwiczycie, czy nie ćwiczycie, czy macie dietę, czy jej nie stosujecie, czy jesteście wielcy, mali, wysocy, chudzi… W ruchu body positive chodzi tylko o to, żeby akceptować siebie. Nie rozumiem, dlaczego wzbudza on aż takie walki słowne z obu stron. Jak sama nazwa wskazuje, cel tego ruchu jest pozytywny. Chodzi o to, żeby siebie lubić i akceptować, żeby się nie wstydzić, że mamy czasem cellulit, bo to jest ludzkie.

I te wspomniane fałdki, które gniotą…

Tak, każdy je ma gdzieś. (śmiech)

Stoi za tobą bardzo wierna brygada ludzi Spolsky, którzy wyznają podobne zasady/identyfikują się z wartościami, którymi się kierujesz. Czy oni w jakiś sposób pomagają ci w społecznym uświadamianiu, że „inaczej nie znaczy gorzej”?

Zauważyłam bardzo miłą rzecz, że jak ktoś mnie zhejtuje w sieci, szczególnie na takim portalu, na którym mnie nie znają/mniej znają, to ludzie Spolsky tam wkraczają i odpierają ataki szturmem takiej miłości. Dzieje się to bez jakiejkolwiek mojej ingerencji. Oni nie atakują, tylko w odwecie piszą różne cytaty z moich piosenek, np. z piosenki „FAK”: „Nie mówi się drugiej osobie źle” albo „Cała presja wreszcie poszła się nie bać” z „Sorry From The Mountain”. I to jest urocze. Widzę też, jak ludzie zrzeszają się na koncertach, że powstają różne ekipy, które jeżdżą do różnych miast i tam się spotykają. Ponadto ludzie Spolsky zupełnie otwarcie rozmawiają o swoich kompleksach. Dziewczyny mówią mi wprost, że wcześniej wstydziły się na przykład założyć shorty, a teraz są już na to bardziej otwarte również dzięki tym ludziom. Na moich koncertach panuje pełna akceptacja siebie nawzajem. Jak ktoś założy jakiś szalony outfit, to inna osoba zaraz ją komplementuje. Ostatnio na jeden z koncertów przyszedł chłopak z super czerwonym make-upem i cekinami na twarzy – wyglądał czadersko i ludzie mu to mówili. Dla mnie nie ma nic lepszego niż zbudowanie takiej społeczności, która się lubi, szanuje i pomaga sobie wzajemnie. Jak ktoś potrzebuje chociażby wypełnienia tej ankiety na magisterkę, to może liczyć na wyciągniętą dłoń. I to jest miłe.

Wspaniała grupa.

Tak, bardzo, bardzo ich lubię. Bez tych osób na pewno byłabym zupełnie kimś innym, bo one też mnie budują. Myślę często o tych ludziach, których już kojarzę z twarzy, po imieniu, nazwisku, nicku na Instagramie. Mamy fajny kontakt.

Organizujecie jakieś zloty czy na razie jeszcze nie było okazji?

Nie było, przez pandemię ciężko było to organizować, a wcześniej mieliśmy po prostu fajne spotkania po koncertach, bo po każdym zawsze zostaję do ostatniej osoby i rozmawiamy. Także to trochę były takie zloty. Jeszcze nigdy nie miałam okazji zorganizować takiego specjalnego spotkania fanów. Byłoby to na pewno szalone, a wszyscy obowiązkowo musieliby się ubrać w paski. Zapraszam więc już do kompletowania takich rzeczy. (śmiech)

A propos pasków, to zauważyłam, że w tym sezonie oprócz nich w twojej garderobie modne są też kratki i kropki, natomiast wśród kolorów niepodzielnie króluje czerwony.

Myślę, że to jest taka moja trójkolorowa inwazja – czerwonego, białego i czarnego – których można na milion sposobów i wariacji używać, więc mam tu na myśli i kropki, i kratki, bo też ile można tylko paski. (śmiech) Widzę po ludziach, że oni też super interpretują mój styl, bo na koncerty przychodzą nie tylko w paskach – na przykład zestawiają paski ze szkocką kratą – ale często mają też na twarzach namalowane krzyże albo zrobione czerwone make-upy. To ewoluuje i bardzo lubię patrzeć na tych ludzi, robić im zdjęcia. To też jest duża odwaga pójść tak na koncert. Dzięki nim ja też się czuję jakoś lepiej i to do tego stopnia, że na cudze koncerty chodzę ubrana w klimacie danego artysty. Na przykład idąc na koncert Dua Lipy, ubrałam się bardzo w jej stylu. 

Mery Spolsky. Fot. Sławomir Duda.

Niedawno w jednym z artykułów zostałaś porównana do billboardu. Jakie hasło zatem byś na nim umieściła?

Myślę, że albo po prostu wielki FAK i tekst z refrenu, albo hasło, którego ostatnio bardzo lubię używać, bo czuję, że również dodaje mi takiego kopa. Jest to slogan, a jednocześnie cytat z piosenki: „Każda dziewczyna ma wierzyć w siebie”. Oczywiście z takim małym dopiskiem, że rzecz jasna chłopcy też. To, że jest to dziewczyński power song, to nie jest absolutnie zakaz wiary w siebie dla chłopców! Zresztą myślę, że to jest im wręcz potrzebne. Wielu z nich do mnie pisze, że moje piosenki pomagają im się otworzyć. Ostatnio w Krakowie pewien chłopak wyznał mi, że od momentu, kiedy zaczął chodzić na moje koncerty, to poczuł się lepiej w tłumie i nie stroni już od różnych innych wydarzeń z dużą liczbą ludzi. Podejrzewam, że przyczyniłam się do tego w jednym procencie, ale było mi ogromnie miło usłyszeć, że kojarzy sobie ze mną jakąś swoją przemianę.

Inną funkcją, którą mogą spełniać takie dopingujące teksty jest motywowanie mężczyzn do wspierania kobiet, ich partnerek życiowych, co też jest ogromnie ważne.

To było bardzo urocze na strajku kobiet, jak wielu mężczyzn szło ze swoimi dziewczynami, z bannerami i że po prostu byli wtedy z nami, bo wiedzieli, że ten temat jak najbardziej dotyczy też ich. Uważam, że to jest bardzo dojrzałe i bardzo gentlemańskie, kiedy facet okazuje takie wsparcie. Nie tamten, który potrafi siekierą drewno przeciąć, tylko właśnie ten, który ma jaja, żeby pójść na taki strajk.

Wynotowałam taki cytat: „Moje życie zżyło się z twoim, jakby ktoś zszył je na maszynie, wyprasował i skleił”. To jedno z najbardziej oryginalnych wyznań miłosnych, jakie słyszałam! Ty jednak postanowiłaś, że miłość nigdy nie wygra w konfrontacji ze sztuką. Ta sztuka będzie zawsze przodowała.

Sztuka była ze mną zawsze i koiła mnie w moich najczarniejszych momentach, nawet jeżeli miłość też istniała. Na przykład miłość do mojej mamy, do naszej relacji była ogromnie silna, miałam wrażenie, że nierozerwalna, a jednak mama odeszła, straciłam ją. I gdyby nie było w moim życiu sztuki, gdybym nie miała tego ujścia, żeby pisać wiersze, pisać piosenki, chodzić do teatru, być może załamałabym się w sobie. Tu sztuka mi właśnie pomogła i to mnie trzyma przy życiu. Myślę o tym, że miłość jest ważna i jest cudowna, ale nie jest „constant”, natomiast sztuka jest wieczna i możemy zawsze ją tworzyć. Już w wieku pięciu lat rysujemy jakieś rysunki, w wieku sześćdziesięciu lat też możemy być domowymi malarzami albo poetami, albo wyrażać się poprzez gotowanie. I to jest coś, co nas indywidualnie trzyma przy życiu. Natomiast miłość może nas zranić, może odejść z różnych powodów, może się wypalić, po prostu nie jest wieczna. Fajnie byłoby tak romantycznie mówić o tym, że miłość jest wieczna, mam jednak tę świadomość, że to są niestety często krótkotrwałe momenty.

Książka powstała po to, żeby zainspirować do dyskusji, by dodawać otuchy, żeby sprawdzić, zbadać, czy są osoby, które powiedzą: „też tak mam”. I ty dałaś ludziom siebie. A czy jest ktoś, kto ciebie duchowo właśnie w ten sposób nastraja?

Była to moja mama, kiedy zmagałam się z wieloma różnego typu problemami. Mama była taką idolką, która była jak wyrocznia, do której się zwracasz i wiesz, że dostaniesz tę właściwą odpowiedź. Brakuje mi teraz w życiu kogoś takiego, kto jest takim autorytetem rodzinnym. Mam niesamowicie wspierającego tatę, ale tata nie jest kobietą, nie rozumie niektórych naszych kobiecych rozterek. Jest bardzo wielkim wsparciem, ale na inny sposób. Uwielbiam jego frywolne podejście do życia, które opiera się na zasadzie, że wszystko należy mieć w dupie. Wtedy świat staje się lepszy. Tata też jest zdania, że jak człowiek długo śpi, to jest zdrowszy. Kocham to niespieszne podejście. Mam też dużo takich autorytetów w świecie sztuki, na których patrzę i od których czerpię. Taką moją wielką idolką jest Kayah. Jej teksty, i podejście do życia, i taka radość, i to ciepło, które rozsyła, są niewyobrażalne. Miałyśmy ostatnio okazję występować razem w Warszawie – Kayah gościnnie pojawiła się na moim koncercie – widziałam więc, jakim ciepłem obdarza ona wszystkich ludzi, którzy podchodzili się z nią przywitać. Nie miała w sobie ani grama zmęczenia, tylko właśnie wdzięczność za to, że są. A przecież ma taką pozycję, tyle lat funkcjonuje na scenie, że mogłaby teoretycznie być zmęczona. To jest dla mnie duży autorytet. Chciałabym właśnie taka być i mieć taką drogę jak Kayah.

Myślę, że jest trochę taką twoją wytwórnianą mamą.

Na pewno nieprzypadkowo los przyciągnął mnie do Kayaxu. Faktycznie coś w tym musi być, bo się też bardzo polubiłyśmy. Cenię sobie rozmowy z nią, cenię wsparcie, jakie otrzymuję od niej, trochę tak, jak od mamy – i nie mam tu na myśli różnicy wiekowej, tylko takiej relacji. Jest dla mnie takim autorytetem, jak kiedyś była mama. 

Super, że nagrałyście wspólny singiel, który międzypokoleniowo jednoczy wszystkie kobiety.

Tak! Jestem też pod wrażeniem singla Kayah z Viki Gabor, który ma bardzo podobną tematykę wsparcia kobiet. Jest to dla mnie rozczulające, że Viki jako nastolatka śpiewa te same słowa, które śpiewa Kayah jako kobieta, przez co symbolicznie udowadnia, że my dziewczyny będziemy miały przez całe życie podobne rozterki w głowie. Oczywiście na każdym etapie inne, ale że dzięki temu się rozumiemy. Bardzo mi się to podoba ten fragment w bridge’u: „nie porównuj nigdy się, każda wyjątkowa jest” (śpiew). Takie proste słowa, a bije z nich mnóstwo wsparcia.

Czy w trakcie pisania książki towarzyszyła ci jakaś muzyka? Czy Marysi towarzyszyła muzyka i czy można by stworzyć np. soundtrack książkowy, playlistę Marysi?

Ja mam coś takiego, że bardzo nie lubię rozpraszaczy i nie rozumiem ludzi, którzy pracują ze słuchawkami na uszach. Ja bym miała rozdwojenie jaźni! Kiedy słucham, wtedy w pełni skupiam się na muzyce, uwielbiam się wsłuchiwać w teksty, nawet jak biegam. Ja po prostu zostaję sam na sam z muzyką, więc nie mogłabym w tym momencie jeszcze myśleć o czymś więcej. Przy pisaniu książki była cisza. Tylko ja i moje myśli. Podziwiam osoby, które potrafią załatwiać ważne sprawy w open office’ach, bo ja bym oszalała. Może dlatego też uwielbiam taką mega energetyczną muzykę, bo jak już sobie coś puszczam, to wtedy już musi być z pompą.

Ostatnio sporo ciebie u innych artystów, powstało w tym roku trochę utworów z twoim gościnnym udziałem. Jest wielobarwnie, jest naprawdę wielogatunkowo. Jaki element musi zaistnieć, żebyś chciała wejść we współpracę z danym artystą? Pomijam kwestie promocyjne.

Z Arkiem Kłusowskim połączyło nas takie Kayaxowe wspólne bycie w jednej wytwórni, bo poznaliśmy się już wcześniej. Jak ja zaczynałam, Arek był wtedy bodajże po programie talent show. Poznaliśmy się na festiwalu muzycznym, gdzie byłam jednym z uczestników biorącym udział w konkursie, a Arek występował w roli gwiazdy koncertu głównego. Pamiętam, że okazał mi wtedy miłe wsparcie i dużą otwartość. To było dla mnie ogromnie ważne. Już wtedy dostrzegłam u niego silną wrażliwość. Kiedy potem kilka lat później przychodzi od takiej osoby propozycja wspólnego nagrania utworu, to wręcz nie da się odmówić, bo czujesz wielką wdzięczność. Czułam, że musimy coś razem zrobić, że los nas jakoś razem połączył. Więc w przypadku Arka wyglądało to tak. W przypadku Kayah to też w zasadzie był przypadek, zrządzenie losu, bo duet został odgórnie wybrany. Dostałyśmy zadanie wspólnego napisania piosenki do serialu. Dla mnie oczywiście to był zaszczyt. Jeśli chodzi natomiast o Sariusa, to już kwestia zwyczajnej magii social mediów, bo kontakt został zainicjowany w wiadomości prywatnej na Instagramie. I to jest cudowne, że właśnie dzięki rozwojowi technologii mamy taką możliwość, bo wcześniej nie miałabym szansy go nigdy poznać. Sarius jest przecież z Częstochowy, w Warszawie bywa rzadko, więc nie mieliśmy się gdzie przeciąć.

Słuchasz jeszcze muzyki z płyt czy stawiasz już tylko na streaming?

Niestety w aucie nie mam odtwarzacza i ostatnio ubolewam nad tym, że sama przyczyniam się do tego, że płyty będą tłoczone w coraz mniejszych nakładach. Słucham ich w niewielkiej liczbie, ale kompletuję je, uwielbiam dostawać w prezencie. Bardzo lubię to, że jest to fizyczna płyta, na której ktoś napisał coś od siebie, a nie tylko kod QR. Lubię również wysyłać innym ten namacalny nośnik, który być może nie jest już przez nas tak często używany, ale jest pewnego rodzaju dowodem na to, że się tę płytę stworzyło. Gdyby ona miała egzystować tylko w streamingach, to trochę jak taka niewidzialna płyta. Mam nadzieję, że nie pójdziemy w tym kierunku, mam nadzieję, że mimo wszystko będą tłoczone chociażby limitowane ilości płyt.

No właśnie, takie kolekcjonerskie wydania. Wiele zespołów przepada w streamingu przez to, że rzeczywiście są mało znane i nie są przychylnie traktowane przez algorytmy. 

Tak, zresztą to widać też w social mediach, jak trudno jest egzystować i być widocznym. Możliwości są gigantyczne, ale też u nas na rynku jest duża konkurencja i nadmiar różnych propozycji. Sama to czuję, że nie jestem w stanie przesłuchać wszystkich podcastów, przesłuchać wszystkich płyt. Chociaż z drugiej strony myślę, że dla debiutantów to jest w sumie dobre, że nie muszą na starcie wydawać pieniędzy na płytę, tylko mogą podzielić się singlem w Internecie i zobaczyć, co się stanie. Czasem są takie historie, że ten jeden singiel staje się viralem i jest to świetny start dla takiego artysty. Myślę, że każde czasy mają swoje plusy i minusy, ale bardzo liczę, że mimo wszystko płyty zostaną tak, jak obserwujemy powrót winyli czy kaset. 

Twoja rakieta koncertowa ruszyła w najlepsze. Trudno mi w zasadzie znaleźć jedno najlepsze określenie dla twojego występu, bo jesteś trochę taką wodzirejką na swojej imprezie. A jak ty byś opisała to show?

Lubię mówić, że to jest performance. Ciężko powiedzieć, że to jest pełnoprawny koncert, bo w trakcie pojawiają się tam różne rzeczy, jak: elementy choreografii, dopracowana w szczegółach scenografia, instrumenty wyglądające jak ze świata Spolsky – moja czerwona gitara, krzyże na gitarze No Echoes. Jest to trochę takie show, chcemy, by oprócz tego, że gramy na instrumentach i że to ma dobrze brzmieć, to wszystko ma też wyglądać. Oprócz koncertu jest to jeszcze takim mini performance’o-spektaklem. Tak bym na to patrzyła. Myślę także, że ludzie, którzy przychodzą na koncerty, tak to również odbierają. Ma to swoją ciągłość. Zawsze zaczynamy jednym utworem, który się stopniowo rozwija, a momentem kulminacyjnym jest przekazanie ludziom 10 przykazań Spolsky, tych dekalogowych z płyty. Na finał gramy najszybsze kawałki. Koncert jest więc tak zbudowany, że dobrze być od początku do końca, bo wtedy można zrozumieć cały przekaz. Całość nazwałabym właśnie takim performance’em.

Rozumiem, że teraz dajesz wybrzmieć jeszcze poprzedniej płycie, która nie do końca miała na to szansę, a do tego dzieją się spotkania, wywiady związane z promocją książki. Czy w międzyczasie myślisz już o kolejnym wydawnictwie muzycznym?

Pewnie, że tak. Mam różne pomysły w głowie. Dla nas bardzo ciekawym obecnie jest to, że wprowadziliśmy „Królestwo kobiet” do naszego setu wakacyjnego i „wozimy” Kayah w naszym samplerze. Wiadomo, ze chciałabym móc pojechać z nią na każdy koncert, ale nie jest to możliwe, więc samplujemy jej głos i brzmi to cudownie. Jest to pewne odświeżenie, bo mimo tego, że płytę wydałam już jakiś czas temu, to czuję, że przez te featy jeszcze chwilę daję wybrzmieć temu, co zrobiłam. Pandemia zburzyła też tę ciągłość, że jak jest płyta, potem trasa, to chwilę później jest czas na kolejną płytę. A tutaj mieliśmy płytę i niedokończoną trasę, więc trudno tu mówić o kolejnym wydawnictwie, dlatego jeszcze chwilę z tym czekam. Ale oczywiście, że mam w głowie różne pomysły. Na pewno na książce się nie skończy!

Bardzo się cieszę. Życzę zatem, żeby te myśli jak najszybciej zawiązały się w kolejne numery, żeby dobra energia się kumulowała, żeby ekipa Spolsky się powiększała i… do zobaczenia na koncertach.

Tak, zapraszam. Myślę, że widać i po nas, i po ludziach, że korzystamy teraz w pełni z tej możliwości, że można grać. Do zobaczenia!

Mery Spolsky, No Echoes. Fot. Sławomir Duda.

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
To nie jest muzyka (tylko) dla smutnych ludzi. Mogwai – “As The Love Continues” (recenzja)