Ania Grabowska, Magda Żmudzińska
Happysad to marka z dwudziestoletnią już historią. Grupa, która ma koncie dziewięć albumów studyjnych, w tym świeżo wydane Odrzutowce i Kowery, budzi wyraźne skojarzenia, ale czy wykraczające szerzej poza Zanim pójdę? W rozmowie m.in. o: etapach wchodzenia w dorosłość, kompleksach i budowaniu świadomości, zarówno z perspektywy zespołu, jak i po prostu zwykłych chłopaków ze Skarżyska, opowiadają Kuba Kawalec i Łukasz Cegliński.
Magda: Gdybyście spotkali siebie sprzed 20 lat, to co byście sobie powiedzieli? Jakie dalibyście sobie rady życiowe?
Kuba Kawalec: Dałbym sobie taką radę, żeby się nie obrażać na nikogo, żeby w życiu się na nikogo nie obrazić. Obrażanie jest złe.
Łukasz Cegliński: Ja nie wiem, czy dałbym sobie jakąś radę… Chociaż nie, na pewno bym sobie jakąś dał! Może jako muzykowi, żeby uczyć się jednak grać na instrumentach. Ale czy jakąś taką życiową, to nie wiem… Jak byłem młodszy, to strasznie się zamartwiałem, w sumie do tej pory się zamartwiam, ale wtedy to było chorobliwe. Brakowało mi tego w życiu, żeby ktoś kiedyś mi powiedział: wszystko będzie dobrze, nie przejmuj się. Tak, chyba właśnie to bym sobie powiedział.
Kuba: Jest taka piosenka Don’t worry, be happy, którą przetłumaczono na język polski i w jakiejś tam wersji brzmi mniej więcej tak: „Jak jesteś smutny, jak jest ci źle, to po prostu nie martw się”.
Ania: Trochę infantylnie, ale dużo w tym prawdy.
Kuba: Gdybym spotkał siebie sprzed lat, gdyby takie spotkanie doszło do skutku, że ja i ja stajemy naprzeciwko siebie, to bardzo zastanawiałbym się, czego bym się chciał dowiedzieć. Myślę, że bardziej bym pytał niż opowiadał. Bardzo bym był ciekawy.
Ania: Czyli tej ciekawości albo odwagi do zadawania pytań wcześniej – przed 20 laty – brakowało?
Kuba: Nie widzę w tym niczego specjalnego, mało jest refleksyjnych dwudziestolatków. To nie jest moment życia na głębsze przemyślenia… Co do decyzji o studiach, kierunkach nauki itd., to pewnie tak, ale ja, patrząc na siebie wstecz, widzę, że do trzydziestego roku życia byłem mało refleksyjny. W którym jestem miejscu, co ja robię? Korzystałem bardzo hedonistycznie z okazji do życia w każdym momencie, a potem jak się pojawiły dzieci i rodzina i trzeba było zacząć wszystko łączyć i balansować, to wszedłem w taki przemyśleniowy tryb. I na takiej refleksji jadę teraz. To nie jest nic nienaturalnego, taka jest kolej rzeczy. Może już wcześniej powinienem powiedzieć sobie: bądź trochę bardziej refleksyjny. Może? Ale czy to byłoby dobre?
Magda: Ja mam z kolei wrażenie, że dziś jednak ci młodzi ludzie zadają pytania, są refleksyjni. Z całą pewnością mają też dużo większe możliwości i wydaje mi się, że dzięki temu z dużo większą świadomością wchodzą w dorosłość.
Kuba: Bez dwóch zdań, to są zupełnie inne rzeczy.
Łukasz: Przez to realizują się częściej, lepiej i dosadniej, ale czy wykorzystują te możliwości? Zastanawiam się nad tym teraz.
Kuba: Wiecie, nas przerażał brak możliwości, a oni mają ich nadmiar i nie wiem, co jest gorsze. Pewnie każdy będzie narzekał w wieku 80 lat na te swoje czasy i wtedy się dowiemy. Ja powtarzam dzieciom, że żyją w doskonałych czasach, tylko że muszą nauczyć się cierpliwości, bo nie wszystko się tak łatwo zdobywa, jak im się wydaje, że wystarczy kliknąć i jest. Ale nastały doskonałe czasy: książki, muzyka, filmy, gry, sporty – to wszystko jest, na wyciągnięcie ręki. Kwestia tego, żeby to jakoś odpowiednio pokazać dzieciom.
Łukasz: Wydaje mi się, że zakładając zespół, młody człowiek już ma zdecydowanie lepiej niż my mieliśmy wtedy, te 20 lat temu, kiedy Internet był w powijakach. Wtedy sami sobie robiliśmy jakąś stronę internetową i umieszczaliśmy tam jakieś mp3, i naprawdę trzeba było mieć farta, żeby w ogóle na tę stronę się dostać. A teraz wystarczy założyć fanpage na Facebooku i załapać się na jeden z miliona festiwali czy konkursów. Jest się gdzie pokazać.
Ania: Pytanie też, jaką świadomość mają te zespoły.
Kuba: No właśnie. My mieliśmy taką, że nie umiemy nic, że mamy jakieś proste piosenki, bardzo proste, na kilku akordach. I mieliśmy takie poczucie, że wchodzimy na tę scenę, gdzie jest Hey, Kult, Myslovitz… A my… jacyś tam sobie chłopcy ze Skarżyska. Ja miałem bardzo duży kompleks, może nie tyle małego miasteczka, ile braku umiejętności. I trochę wygodnie broniliśmy się przed tym wszystkim, grając w Skarżysku, tak dla znajomków. Ale jak się zaczęła konfrontacja z rzeczywistością, że trzeba było nagrać płytę, jechać w trasę, grać, to się u mnie uaktywniły pewne neurotyzmy. I kiedy odnieśliśmy sukces, który przekuł się w to, że zaczęliśmy grać koncerty, a ludzie zaczęli na nie przychodzić, to mnie to wyleczyło trochę. Nie chcę powiedzieć, że jakaś sodówka nam strzeliła, ale łatwo się jest zachłysnąć czymś takim, kiedy niewielkie umiejętności wystarczają do tego, żeby wychodzić na scenę, przed którą gromadzą się ludzie. Po 30. roku życia to się dosyć szybko u nas przewartościowało. Złapaliśmy taką świadomość, że konsekwentnie musimy się uczyć, doświadczać czegoś nowego, nagrywać z innymi realizatorami, w innych studiach, pojawili się nowi członkowie grupy. Bardzo dużo się uczymy od ludzi, którzy przychodzą do zespołu, potem odchodzą. Taka kolej rzeczy. Staram się żyć bezkonfliktowo i to mi całkiem nieźle wychodzi. Nastawiamy się bardziej na przygodę i na wyciągnięcie z tego wszystkiego jak najwięcej korzyści – wiedzy i doświadczenia. Od trzeciej płyty postawiliśmy na taki właśnie rozwój. Do tamtej pory graliśmy w garażu, a tam nie trzeba było mieć kompetencji. Gdybyśmy dziś zaczynali z taką świadomością, to nie wiem, czy byśmy poszli na jakiekolwiek konkursy. My naprawdę mieliśmy poczucie marnych umiejętności.
Magda: A w tamtych czasach braliście udział w jakichś konkursach?
Łukasz: Pamiętam, że nam się zdarzyło ze dwa razy. Nigdy niczego nie wygraliśmy, ale były tego typu występy.
Kuba: Tylko wiesz, format tego był zupełnie inny – w domu kultury było dziesięć zespołów z okolicznych wsi i jak przegrałeś albo nie wygrałeś, to się w gruncie rzeczy nic nie wydarzyło. Jak wygrałeś też. Teraz dzieje się to na inną skalę. Myślę, że nie poszlibyśmy na żaden z takich konkursów, z jakimi mamy do czynienia dzisiaj. Szlibyśmy swoją drogą. Takich zespołów, które od początku budowały swoją pozycję własnym sumptem – nie przez telewizję, nie przez festiwale – jest w gruncie rzeczy niewiele. I dochodzimy tu do tej świadomości. W dzisiejszych czasach jest masa zespołów i one wszystkie muszą wierzyć w siebie. Myśmy tej wiary nie mieli.
Ania: Dziś też dużo szybciej osiąga się wysoką amplitudę między totalnym początkiem a sukcesem. Łatwiej wejść na szczyt, ale też bardzo szybko można z niego spaść.
Kuba: To jest model biznesowy, jaki jest właśnie w muzyce – nie liczy się sztuka, dzieło, tylko liczy się to, żeby sprzedać artystę. Ja właściwie mam z tym problem. Bo jeżeli czuję, że mam do czynienia z jakąś autokreacją, a nie idą za tym żadne istotne wartości, to nie wchodzę w to. Niemniej jednak mocne osobowości przebijają się u nas bardzo szybko. Przecież jest Dawid Podsiadło, jest Mata, jest Daria Zawiałow, jest masa młodych ludzi, którzy coś prezentują. I to jest super. My startowaliśmy trochę z innego modelu – inne czasy, brak Internetu, małymi kroczkami i nieświadomie budowana marka. I wszystko na krawędzi bardziej hobby niż zawodowstwa.
Magda: Kiedyś określaliście swoją muzykę mianem rocka regresywnego, później to się zmieniło, odeszliście od tego określenia. Jak przez te 20 lat ewoluowało wasze podejście do tworzenia muzyki?
Kuba: Ja bardzo lubię tę nazwę – rock regresywny. Ona padła podczas głośnego myślenia, w rozmowie z którymś dziennikarzem. Pamiętam, że zapytał mnie o coś w kontekście rocka progresywnego, miliona solówek i rozwlekłych aranżacji, przejść tonalnych, jakiejś takiej specjalistycznej wiedzy muzycznej, a ja powiedziałem, że w kontekście zespołu, to my jesteśmy rockiem regresywnym i właściwie to mało wiemy o muzyce. I to gdzieś zostało. To obrazuje właśnie świadomość, jaką mieliśmy w pierwszej połowie lat 2000. W 2007 r. nagraliśmy Nieprzygodę, która jest pierwszą taką naszą w pełni świadomą płytą. W tamtym momencie tak naprawdę zaczął się nasz rozwój.
Magda: Jakie wyróżnilibyście etapy tej ewolucji?
Kuba: Pewnie jest ich kilka. Pierwsze nasze piosenki są tak naprawdę z pogranicza takich songwriterskich utworów – trochę harcerskich, trochę ogniskowych, trochę takich z lat 90. Ja się wychowałem na takich zespołach. Dookoła byli ludzie, którzy słuchali Róż Europy, Chłopców z Placu Broni, T.Love’u, oczywiście było też dużo punkowej muzyki. Wylądowaliśmy w takim momencie historii, co pewnie przerzuciło się na formę wyrazu. Ja na to tak patrzę, że potrzebowałem się wyszaleć. Brałem gitarę i chciałem krzyczeć, chciałem być jak Cobain tak naprawdę. Takie pierwsze archetypy muzyczne. I sam tworzyłem te piosenki. Dzieliłem się nimi z Łukaszem, z którym je obrabialiśmy i przygotowywaliśmy do dalszej aranżacji, pracy z perkusją. Pierwsze dwie płyty, upraszczając, były zbiorem takich właśnie utworów. Trzecia była już efektem pracy zespołowej. Część piosenek pochodziła z próbowni, gdzie z Jarkiem trochę jamowaliśmy, trochę z hałasu te numery wyławialiśmy, aż doszliśmy do takiego momentu, że teraz czasami kawałki są „wymyślane” na komputerze. To znaczy na komputerze są one rejestrowane na śladach. Ten proces jest żywy i jestem też bardzo ciekawy, jak to będzie dalej. Teraz to w ogóle jesteśmy na takim etapie, że Misiek, nasz klawiszowiec, zbudował swoje studio, do którego przychodzimy, kiedy na przykład chcemy stworzyć dwie piosenki. Idziemy i od razu wbijamy ślady – tym różni się to od pracy w próbowni. Przeszliśmy też okres obozów kompozycyjnych, kiedy wyjeżdżaliśmy ze sprzętem, powiedzmy na dwa tygodnie, rozkładaliśmy go najczęściej w jakimś domu na uboczu i tam komponowaliśmy. Ale odbywało się tam też zwykłe życie – śniadania, obiady, kolacje i to także było pasjonujące. Przyniosło nam to dużo utworów. Jesteśmy tak naprawdę otwartą książką, bo cały czas się uczymy, próbujemy, nie mamy utartych schematów. To powoduje, że jesteśmy trochę nieprzewidywalni. Jesteśmy tego świadomi. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mieli jedną sztancę i z niej brali kolejne piosenki. Szybko się męczymy, szybko się nudzimy utartymi schematami i szukamy z tego wyjścia.
Ania: Zapytam teraz z jednej strony o wasze przekleństwo, a z drugiej motor napędowy, czyli utwór Zanim pójdę. Z tą piosenką wiąże się oczywiście bardzo długa historia. Tak naprawdę napędziła ona waszą karierę, ale jednocześnie stała się swego rodzaju kulą u nogi. Dość przewrotnie znalazła się też właśnie w tytule książki o was.
Kuba: Książka jest takim kolażem tytułowym, bo jeszcze jest podtytuł Długa droga zespołu Happysad. Wiesz co, jeżeli część ludzi nas kojarzy z tej piosenki jako one-hit wonders, to jest to z naszej perspektywy kompletnie niesprawiedliwe, bo wydaliśmy osiem płyt i wszystkie są właściwie złote. W zasadzie nie gramy tej piosenki na koncertach już długi czas, a atrakcyjność występu w żaden sposób nie jest od niej uzależniona. Masa ludzi, którzy gdzieś tam nam towarzyszą jako fani albo znają nasz zespół, wiedzą, że jesteśmy w stanie funkcjonować bez tego utworu. Obiektywnie rzecz określając, to tak, trudno jest sobie wyobrazić, co by się wydarzyło, gdyby nie było tej piosenki, bo ona nam pozwoliła nagrać drugą płytę, w rezultacie trzecią i następne. Ten temat był tyle razy u nas przewałkowany, że nie musimy sięgać po ten utwór.
Łukasz: Tytuł książki jest o tyle fajnie skomponowany, że trafia do ludzi, którzy znają tylko utwór Zanim pójdę, natomiast podtytuł odczytają ludzie, którzy lepiej znają zespół i jego twórczość. I myślę, że dlatego, jak usłyszeliśmy ten tytuł, to nie włączyła nam się czerwona lampka. Nie było niczego takiego.
Kuba: Jest to tożsamość zespołu, więc też nie możemy się zbuntować i powiedzieć: nie, nie, nazwijmy to inaczej. Bez sensu. Poza tym nie jesteśmy autorami książki, więc byłoby głupio tu ingerować.
Łukasz: Ostatnio sobie uświadomiłem, że kiedy graliśmy Zanim pójdę po raz pierwszy czy drugi, czy umieszczaliśmy ją na demówce i otrzymywaliśmy sygnały, że to fajny numer, który pociągnie zespół, to myślałem wówczas, że to będzie hit na może trzy sezony i tyle. A tu nagle, mija 20 lat – czy tam od tej płyty 18 – i wciąż jest to utwór, o który ludzie proszą, który przede wszystkim słychać w radiu. Jak przyjeżdżam do Skarżyska i wchodzę do domu, to mój tata mówi zwykle: Słyszałem was w RMF-ie o czwartej rano. Ja odpowiadam: Tato, wiem, to się może zdarzyć, ale zagrali coś innego? On na to: Nie, nie, to ten o misiu. A ja mu mówię: To spoko, luz. (śmiech) No i to tak jest. My się faktycznie najzwyczajniej w świecie do tego przyzwyczailiśmy. Nie czuję niesprawiedliwości.
Ania: Z tym, że RMF to w ogóle dość specyficznie ukierunkowany repertuar…
Kuba: Otóż to, mówimy tu o stacjach, które puszczają to nagminnie. Jest natomiast masa rozgłośni radiowych, gdzie można usłyszeć nasze nowe piosenki. Wiesz, rozmawiamy o jakimś zjawisku w skali popkultury, ale do niej nie dosięga zainteresowanie muzyką. Widzę to tak, że ludzi, których gromadzą media emitujące z naszego repertuaru głównie tę piosenkę, tak naprawdę muzyka nie interesuje. Ci, którzy słuchają RMF-u czy ZET-ki, nie słuchają muzyki, tylko jest to dla nich jakaś inna forma rozrywki – tam są konkursy, informacje, jakieś podsumowania. Fajnie, że ta piosenka funkcjonuje, ale nie uzależniamy od niej całej naszej historii.
Ania: A jak pokazuje praktyka koncertowa? Pochylacie się czasem nad prośbami publiki spod sceny?
Łukasz: To też jest tak, że mamy dwie grupy odbiorców. Jedna grupa to właśnie ta, która kojarzy Happysad wyłącznie z utworem Zanim pójdę, ale jest też grupa słuchaczy, która przychodzi na koncerty klubowe i to jest publiczność, wśród której pojawiają się komentarze, żeby już nie grać tego numeru. Są ludzie, którzy X razy przyszli na koncert klubowy, a my pozwalamy sobie na nich grać te trudniejsze numery, wymagające większego skupienia itd. Zanim pójdę psuło im zapewne odbiór i pozwoliliśmy sobie przestać grać ten numer. Dlatego jest on na plenerach, kiedy odbiorcy są wymieszani – składają się z tych bardziej wyrobionych, lepiej znających zespół i tych mniej. Niemniej gdybyśmy tak do końca nie odnajdywali przyjemności z grania tego numeru, to najzwyczajniej w świecie w ogóle byśmy go wyeliminowali. Raz na jakiś czas to nie jest ból, żeby go zagrać.
Kuba: Ja nie odczuwam przyjemności. Już się z nim nie utożsamiam, gdzieś wyparowały wspomnienia związane z tym numerem. Nie no, to jest spoko piosenka, nie mam się czego wstydzić, ale ona tak naprawdę dezaktualizuje się emocjonalnie.
Magda: A tak czysto teoretycznie, gdybyście mogli wybrać jakikolwiek inny utwór z całej dyskografii, który miałby zastąpić w waszej historii Zanim pójdę, to który byłby to numer? Czy macie jakiś kawałek, który was elektryzuje wewnętrznie, jakoś spaja, z którym jako zespół macie jakąś szczególną relację?
Kuba: Wiesz co, to pytanie jest o tyle niebezpieczne, że większość muzyków, większość artystów będzie się odwoływać raczej do najświeższych rzeczy, bo to z nimi mają połączenie emocjonalne, a reszta jest ograna koncertowo, co już w pewien sposób poleruje emocje w związku z daną piosenką. Ja to porównuję czasami do takiego zdjęcia w klaserze w albumie rodzinnym – widzisz siebie sprzed 15 lat i jest fajnie, masz jakiś sentyment, ale już masz poczucie, że wyglądałeś trochę dziwnie – albo tu włosy nie takie, albo ciuszek już niemodny. Tak samo jest z piosenkami, że rzadko odnoszą się do czasów bieżących. Ja tak to widzę.
Magda: Jak odnieślibyście się do stwierdzenia, że jesteście zespołem kultowym? W końcu wielu obecnych trzydziestolatków dorastało z wami. Macie takie poczucie, że jesteście dla tej grupy ludzi ważną i bliską formacją?
Łukasz: Za nazwanie naszego zespołu kultowym się nie obrażę. W ogóle trudno mi się obrażać o cokolwiek w naszym kontekście. To chyba jakaś pewność siebie, którą przynosi nam to dwudziestolecie, ale też publiczność, odbiorcy naszej muzyki, zawsze obecni, zawsze czujni i wymagający, ale też wspierający. Szczególnie teraz, przy pracach nad książką, przy tych urodzinach czujemy się obdarowani jakąś wyjątkową uwagą, jakąś bliską relacją z nimi. Wiosną poprosiliśmy fanów, aby podesłali nam na specjalnie stworzony adres mailowy swoje wspomnienia, pamiątkowe zdjęcia z nami, aby opisali swoje historie, w których pojawiamy się z naszą muzyką. Przyszło mnóstwo ważnych i wartościowych maili, tony historii, zdjęcia, które przypomniały nam beztroski okres początków zespołu… I one pokazały nam, kim dla nich jesteśmy. Tak, czujemy się dla nich ważni i to jest wyjątkowe uczucie.
Ania: Kuba właśnie wydał pierwszą płytę solową. Jak zmieniło to dynamikę zespołu? Odkryliście Happysad na nowo? A może zmieniły się wasze priorytety?
Łukasz: Nie zmieniło kompletnie nic. Kuba płytę nagrywał w lockdownie, a gdy prace nad nią dobiegały końca, weszliśmy do tego samego studia z Happysad i rozpoczęły się nagrania do Odrzutowców i Kowerów. To pokazuje jakąś płynność i przenikanie się tych dwóch tworów, ich dopasowanie. Cieszę się, że płyta Kuby powstała, bo mówił o niej od dawna i myślę, że była mu bardzo potrzebna. Nam także. Poza tym to świetne doświadczenie usłyszeć głos kolegi z bandu, który od tylu lat słyszysz w otoczeniu swoich gitar, wspólnie wymyślanych melodii, w zupełnie innym anturażu, w zupełnie innym klimacie. No, może nie aż tak innym, ale jednak. Czekam na trasę koncertową Kuby. Mam na tej płycie kilka ulubionych numerów, które są mocno ciarkogenne i chciałbym zobaczyć, czy ten ciężar emocjonalny udźwignie na żywo.
Magda: Kiedyś powiedzieliście, że jesteście totalnymi romantycznymi bezideowcami. Myślicie, że dziś ludzie potrzebują jednak wsparcia ze strony artystów i ich twórczości? Czy artyści powinni reagować na zmieniającą się sytuację społeczno-polityczną? Jak oceniacie to po latach?
Łukasz: Mamy taką piosenkę, w której Kuba śpiewa: „Człowiek nie jest taki, co by siedział w cieniu. Chciałby się buntować, ale nie ma przeciw czemu”. Ci romantyczni bezideowcy wciąż w nas siedzą, trochę podrośli, trochę spoważnieli i trochę ich realia zmieniły. A te realia aktualne zmuszają człowieka do buntu, zmuszają do krzyku, wyrażenia niezadowolenia, niezgody, sprzeciwu, wściekłości. Taki czas. I jeśli artysta chce pomóc ten krzyk z kogoś wydobyć, choćby poprzez ośmielenie go, pokazanie, że nie jest w tym sam, to świetnie. Choć ja wciąż uważam, że lepiej nie poznawać swoich idoli. To czasem dość rozczarowujące.
Magda: Świętowaliście swoje dziesięciolecie na scenie w Jarocinie. Następnie ukazał się album koncertowy upamiętniający to wydarzenie. Kolejną dekadę działalności również celebrowaliście w tym legendarnym miejscu. Czy nie kusiło was, by podarować fanom po raz drugi taką pamiątkę?
Łukasz: Nie, nie kusiło. Kompletnie. Jesteśmy po serii koncertów online, które zagraliśmy w okresie pandemii i lockdownu. W sieci dostępne są zapisy tych koncertów, można je oglądać i choć nie ma na nich publiczności, to jest grający zespół, paczka ludzi cieszących się wspólnym przeżywaniem muzyki. A teraz zatęskniliśmy za czymś ulotnym, za tą magiczną chwilą, gdy nie trzeba wszystkiego rejestrować, planować, myśleć, wydawać i promować. Czysta radość z ważnego dla nas wydarzenia. Koncert w Jarocinie był jednym z pierwszych polockdownowych koncertów z tak duża publicznością. Pozwolił nam odżyć, zachłysnąć się świeżą emocją i dzięki niemu dotrwaliśmy do koncertów klubowych, jesiennych. A to już zupełnie inna bajka, inna radość.
Ania: Za nami premiera albumu Odrzutowce i Kowery na 20. urodziny zespołu. W jednym z wywiadów nazwaliście ją swoją „najgorszą płytą”. Ile jest w tym przewrotności?
Łukasz: To tylko taki żart, ale faktycznie skoro na płycie są utwory odrzucane z każdej płyty, to wydawać by się mogło, że nie są to numery najlepsze i najciekawsze. A prawda jest taka, że one zwyczajnie nie pasowały do innych utworów już wybranych na płyty. Są pełnowartościowymi numerami i tak wybrzmiewają na koncertach. Cieszymy się z tego bardzo, bo na trwającej właśnie trasie jesiennej publiczność tak samo śpiewa z nami Do rana przyłóż, czyli wspomnienie klimatu „starego Happysadu”, jak i Że żyjemy, który klimatem siedzi bardzo w naszych ostatnich dokonaniach.
Dziękujemy za rozmowę. Do zobaczenia i usłyszenia pod sceną.