Fot. mat. prasowe.
Fot. mat. prasowe.

The best of 2021 by Strona B. Redakcyjne, subiektywne zestawienie najlepszych płyt mijającego roku

2021 obfitował w muzyczne wrażenia i nowe albumy. Specjalnie dla czytelników redakcja Strony B wybrała subiektywnie te, które najczęściej gościły w naszych głośnikach, słuchawkach i które na stałe zapisały się w naszych sercach. Znajdziecie wśród nich i trochę rapu, i szczyptę shoegaze’u, a także coś do tańca i nieco ostrzejsze, gitarowe riffy. Płyty prezentujemy w porządku alfabetycznym. Zapraszamy do czytania, słuchania i dziękujemy za wspólny rok!

Adele – 30

Adele długo kazała nam na siebie czekać. Od premiery ostatniego jej albumu minęło bowiem 6 lat. Wydany w listopadzie tego roku 30 to delikatny blend soulu, popu i jazzu, który przypomina nam, jak niepowtarzalną jest artystką. Choć klimat płyty jest mocno soulowy i stonowany, teksty w sposób niezwykle bogaty prezentują ewolucję w życiu wokalistki: od macierzyństwa do rozwodu, od szczytu sławy po usunięcie się w cień, od żalu po rozstaniu po akceptację nowego. Krążek na mroźny dzień jako ważny element zimowych przemyśleń – koniecznie w akompaniamencie gorącej czekolady – gorąco polecany. / Angelika

Asthma – Manifest

Rok przed premierą płyty – po pierwszym wywiadzie, który miałam możliwość przeprowadzić wtedy z Asthmą – powiedziałam, że gdy widzę/słyszę/poznaję takich reprezentantów młodego pokolenia wierzę, że jeszcze Polska nie zginęła. 12 miesięcy później, po przesłuchaniu wydanego pod koniec października Manifestu, w dalszym ciągu się pod tym stwierdzeniem podpisuję, obiema rękami. Tu nie ma żadnej kalkulacji, nie ma ważenia, jest młody bunt, zaserwowany na old schoolowych bitach. Asthma czerpie z tego, co w rapie było najlepsze, ale jednocześnie wypracowuje swój własny, charakterystyczny styl. Tekstowo – czapki z głów. Ukłony należą się tu również Młodemu, Moo Latte’owi i DJ’owi URE za genialną oprawę muzyczną albumu. A także wszystkim gościom, za wspaniały feat. W wielu zestawieniach najważniejszych polskich hip-hopowych płyt 2021 Manifest nie znalazł się w pierwszych 10-kach. Dla mnie, jeśli chodzi o nasze rapowe podwórko, to bezsprzecznie numer 1. Jeżeli nie mieliście jeszcze okazji sprawdzić tego krążka, koniecznie to nadróbcie. / Magda

Ayron Jones – Child Of The State

Child Of The State nie jest, wbrew temu co podają niektóre źródła, debiutanckim albumem artysty. To jego trzeci solowy krążek, choć faktycznie – pierwszy wydany z dużą wytwórnią. Pochodzący z Seattle Ayron Jones często opisywany jest jako mieszanka takich legend lokalnej sceny muzycznej, jak Jimi Hendrix, Nirvana, Soundgarden i Alice in Chains. Muzycznie Jones rzeczywiście czerpie między innymi z wyżej wymienionych artystów, ale po pierwsze – nie są to jedyne wpływy, których możemy się tu doszukać, po drugie – nawiązanie te są w pełni zamierzone. Jonesa charakteryzuje bowiem wielka duma z pochodzenia, tak kulturowego, jak i geograficznego. Usłyszeć ją możemy już w otwierającym album Boys From The Puget Sound. Ten kawałek to z jednej strony hołd złożony miejscu swojego pochodzenia, z drugiej natomiast środkowy palec dla wszystkich tych, którzy (po drodze) rzucali artyście i jego zespołowi kłody pod nogi. Child of the State łączy w sobie elementy hard-rocka, grunge’u, bluesa i hip-hopu.  To świetny, potężny i niesamowicie energetyczny materiał, który choć nie jest produkcją komercyjną i skierowaną do masowego odbiorcy, powinien, mimo wszystko, przykuć uwagę publiczności nie tylko w regionie Pacific North-West. Ten lokalny gitarowy bohater, tak doceniany przez wywodzących się z regionalnej sceny wielkich artystów (jak choćby Duff McKagan czy Mike McCready), powinien wreszcie być dostrzeżony także i poza zachodnim wybrzeżem USA,  żeby nie powiedzieć, że w ogóle – na całym świecie. Zdecydowanie na to zasługuje. / Magda

Bass Astral x Igo – Satellite

To chyba jeden z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów w 2021 roku. Być może podyktowane to było niejako wiedzą, że jest to ostatni krążek grupy, być może słuchałam go zawzięcie by cały czas podtrzymywać w sobie emocje, które towarzyszyły mi podczas ostatnich, genialnych i niezwykle wzruszających, koncertów Ensemble Bass Astral x Igo, Last Dance, ale hell yeah – ten krążek to jest naprawdę ten typ „ostatniego tańca”, który chcesz, aby trwał wiecznie. Satellite jest pięknym epitafium dla kilkuletniej kariery zespołu. I choć Walaszek z Traczykiem na krążku tym odchodzą od tak charakterystycznego dla nich elektroniczno-syntezatorowego brzmienia, które ustępuje miejsca trąbkom i gitarom, to jednak to „core’owe” brzmienie grupy nie zostaje nigdzie po drodze zagubione. Podane jest natomiast w zupełnie innej, niż dotychczas, oprawie. Szkoda, że to ten ostatni album BAxI jest pierwszym albumem, na którym obok Kuby i Igora znalazł się pełny, rozszerzony zespół. Z chęcią posłuchałabym kolejnych takich wydawnictw. Ale cóż, chyba jeśli już kończyć, to właśnie w tak wielkim stylu. Asthma dał mi wiarę w to, że jeszcze Polska nie zginęła, Bass Astral x Igo dali mi wiarę w to, że – omijana wcześniej przeze mnie szerokim łukiem – muzyka electro na polskim rynku może mieć dużo ciekawego do zaoferowania. / Magda

Bisz/Kosa Blady król

Najnowsza płyta Bisza jest jedną z tych produkcji, które wymagają. Wymagają skupienia, wiedzy (artysta nawiązuje do tekstów kultury, których znajomość zdecydowanie wpływa na zrozumienie całości przekazu) i wrażliwości. Jest to kompilacja utworów, w których pierwsze skrzypce gra przemyślane słowo. Pełna refleksji, poetycka, głęboka – są to dojrzałe przemyślenia mężczyzny, który trochę dzieli się ze słuchaczami, a trochę pisze muzyczny pamiętnik. / Kinga

Brandi Carlile – In These Silent Days

Najnowszym, siódmym już, albumem Brandi Carlile ugruntowuje pozycję, którą zyskała dzięki powszechnie bardzo dobrze przyjętemu poprzednikowi – By the Way, I Forgive You z 2018 roku i jego sztandarowemu singlowi The Joke – niezwykle budującej balladzie, w której artystka przekonuje wrażliwych odmieńców, że jeszcze nadejdzie ich czas. In These Silent Days jest swego rodzaju kontynuacją poprzedniego krążka – poniekąd też dlatego, że ponownie wyprodukowany został przez sprawdzony duet – Shootera Jenningsa i Dave’a Cobba. Swoją drogą, mam taką teorię, że wszystko, czego się dotknie Jennings, staje się złotem. Zawsze, bez wyjątku. Tak też było i w tym przypadku.  Cobb i Jennings wiedzą doskonale, kiedy pozwolić utworowi pozostać oszczędnym w brzmieniu, tak aby to tekst i wokal stanowiły jego centrum, wiedzą też kiedy z kolei należy podkreślić muzykę i to zespół wyeksponować na pierwszym planie. Na płycie tej nie ma ani jednego złego utworu. I choć stylistycznie kawałki różnią się od siebie, to jednocześnie łączą się w jakąś spójną, komplementarną całość.  In These Silent Days  to wspaniała mieszanka ambitnej Americany, folk-rocka, country, symfonicznego popu i soulu. Album jest ukłonem w stronę popowo/rockowej sceny lat 70. Możemy wyraźnie usłyszeć tu nawiązania do Eltona Johna, The Who czy nawet Led Zeppelin. Największy hołd Brandi składa jednak wspaniałej Joni Mitchell. Wokalnie artystka wspina się na wyżyny – serwuje słuchaczowi zarówno ciche, spokojne i kojące kołysanki, jak i ukazujące pełne spektrum skali głosu mocne uderzenia. I choć artystka warsztat ma niesamowity, choć bardzo sprawnie przechodzi pomiędzy oktawami, wciąż pozostaje w tym wszystkim naturalna. Nie ma tu żadnych ozdobników, zbędnych wokaliz, nie ma tu żadnej pozy, śpiewa prosto z serca. W warstwie tekstowej Carlile wyraźnie punktuje ludzkie wady, w tym swoje własne. Bywa bezlitosna, częściej jednak sprawiedliwa i empatyczna. Godzi się z popełnionymi błędami oraz rzeczami, na które nie ma wpływu. A muzyka przynosi zarówno jej, jak i słuchaczom, prawdziwe ukojenie. / Magda

Jarecki –Totem

Lipcowe wydanie „Totemu” Jareckiego ciekawie namieszało w tegorocznym zestawieniu polskich wydawnictw. Trzeba przyznać, że 13 utworów swobodnie czerpie co ciekawsze wątki z bluesa, soulu, funku czy hip-hopu. Afroamerykańskie inspiracje na płycie dają się słyszeć już po krótkiej chwili odsłuchu – nic dziwnego, bo album ukazał się nakładem polskiego oddziału legendarnej hip-hopowej wytwórni Def Jam. Na płycie znalazło się również kilka ciekawych kooperacji: z Martyną Szczepaniak, wokalistą Vito Bambino czy Miodem. Kolorowo, letnio, wyczuwalny zapach letniej muzycznej wolności. / Angelika

Jerry Cantrell – Brighten

Na trzecią solową płytę Jerry’ego Cantrella fanom przyszło czekać prawie dwie dekady. Ale, warto było. Bardzo warto. Brighten, jak sam tytuł może już sugerować, jest albumem zgoła odmiennym od jego dwóch poprzedników. Cantrell wychodzi tu z tak charakterystycznego dla Boggy Depot z 1998 roku i zadedykowanego Layne’owi Staley’owi Degradation Trip z roku 2002, mroku. „Odepchnij ciemność, w której tak cholernie lubisz grać” – wersy z tytułowej piosenki albumu – dobrze charakteryzują jego całościowe przesłanie. Brighten to krążek, w którym poczucie optymizmu przebija się zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. A do oprawy tej ostatniej Jerry zaprosił starych, dobrych znajomych – basistę Guns N’ Roses – Duffa McKagana, perkusistów: Abe Laboriel Jr.’a (Paul McCartney, B.B. King, Eric Clapton, Lady Gaga – żeby wymienić tylko kilku artystów, z którymi współpracował) i Gila Sharone (Killer Be Killed, Dilinger Escape Plan, Marylin Manson, Fishbone i wielu, wieli innych), wokalistę i multiinstrumentalistę Grega Puciato (Killer Be Killed, The Black Queen, The Dilinger Escape Plan), który tworzy z nim genialne harmonie wokalne oraz Jerry’ego Tylera Batesa w charakterze współproducenta płyty. Muzycznie album czerpie m.in. z bluesa i folku, nie brakuje tu również charakterystycznych dla Alice In Chains rozwiązań, choć należałoby doszukiwać się tu odniesień do tych bardziej akustycznych wydawnictw zespołu, niż klasycznych „rockerów”. Wyraźnie słyszalne w warstwie muzycznej są tu też… alt-rockowe country i momentami nieco westernowe brzmienia (zwłaszcza w otwierającym Atone, a także w Black Hearts and Evil Done i Prism of Doubt). Album zamyka Goodbye z repertuaru Eltona Johna. Cover ten jest wzruszającym hołdem złożonym jednemu z dziecięcych muzycznych bohaterów Jerry’ego. Eltonowi zresztą niezwykle się to wykonanie spodobało. Podczas gdy pierwsze dwie solowe płyty Cantrella były bardziej ubocznym produktem powstałym z konieczności (zawieszenie działalności AiC), trzeci krążek artysty zdaje się być produktem dwóch dekad dojrzewania i przepracowywania różnych, trudnych tematów. Ten album to wspaniały, żywy, refleksyjny autoportret jednej z najbardziej charakterystycznych postaci sceny rockowej. To wreszcie też autoportret człowieka, który w końcu (mam przynajmniej taką nadzieję) rozprawił się ze swoimi demonami. „And suddenly, black gives way to blue…”. / Magda

Jungle – Loving in Stereo

Pamiętam szary, zimowy dzień w korpo, kiedy koleżanka z ołpen spejsu przesłała mi na skajpie link do Casio. Palce jakoś same zaczęły szybciej klepać tabelki w ekselu, a zza korpo-okien wyszło na chwilę słońce. Nie wiem, czy była to głównie magia hipnotycznego tańca w klipie, nieco zblazowanego głosu wyśpiewującego historię wygasłej miłości, czy może rytmu wbijającego się w głowę wszędobylskim pulsem. Wiem za to, że kiedy pojawił się pierwszy singiel zwiastujący trzeci album brytyjskich geniuszy, wiele tygodni gościł w moich słuchawkach bez przerwy. Loving in Stereo trzyma poziom. Ba! To mało powiedziane. Ten album wynosi Jungle na zupełnie nowy poziom – poza densflor, poza grono wiernych słuchaczy na salony, liwing rumy, densy i pląsy. Odpalcie koniecznie na sylwestrowej domówce i zobaczcie, jak Wasze własne nogi potrafią szaleć! / Natalia

Kaśka Sochacka – Ciche dni

Długo musiała czekać na swój debiut, ale gdy już się ziścił – zdobyła szturmem serca słuchaczy. Potrafi opowiadać historie w niebywały sposób, dotykając czułych strun wewnątrz odbiorców, poruszając nieraz trudne tematy z nutką dobrej melancholii lub, jak sama mówi, zwiewnego smutku. Wrażliwość jej tekstów połączona z kojącymi aranżacjami utulają słuchacza, pozwalając odpłynąć do muzycznego świata Kaśki. / Marta

Little Simz – Sometimes I Might Be Introvert

Brytyjskim raperkom, jak i polskim, nie jest łatwo przebić się na zmaskulinizowanym rynku hip-hopowym. Sometimes I Might Be Introvert zdaje się, że wreszcie pomoże Little Simz zająć należne jej miejsce nie tylko na lokalnej scenie, ale i na arenie międzynarodowej. 27-letnia Simbiatu „Simbi” Abisola Abiola Ajikawo jest bowiem bezsprzecznie jedną z najlepszych raperek XXI wieku, a jej najnowszy krążek to odważny krok w stosunku do dobrze przyjętego poprzednika – Grey Area. Raperka podejmuje na krążku ważne społecznie i kulturowo tematy, a odwołując się do własnych doświadczeń, obnaża paradoksy współczesnego świata. Całość opleciona jest wybitną warstwą muzyczną zespalającą hip-hop z pokrewnymi mu soulem, jazzem, bluesem, a także wstawkami większych form spoza tego zestawu.

Z pełnym orężem podbiła ten rok. Niezaprzeczalnie wielka – forma, styl, treść. Klasyk w dniu premiery. / Ania & Magda

Low – HEY WHAT

Nie byłam fanką Low dopóki w czasie wakacji na drugim końcu świata nie usłyszałam Poor Sucker. Nie jestem w stanie nawet opisać, co ten utwór ze mną zrobił. Surowy, brutalny w warstwie tekstowej i muzycznej do dziś przyprawia mnie o ciarki. Wiedziałam, że Double Negative, z którego Poor Sucker pochodzi, jest inną płytą w dorobku Low. Odeszli od rozciągniętych, shoegaze’owych gitar na rzecz surowości, niewygody i drażnienia. Byłam bardzo ciekawa, w którą stronę pójdą na HEY WHAT. Czy wrócą do miękkich ballad, czy może w swoich eksperymentach wybiorą się w jeszcze odleglejsze rejony? Wybrali to drugie. Harmonia wokalu ściera się z mechanicznymi i metalicznymi dźwiękami, które niepokoją ucho i umysł. Dlaczego więc ta płyta? Bo spośród kakofoniczno-katastroficznych dźwięków wyłania się na niej nadzieja, której wszyscy tak bardzo potrzebujemy po kolejnym pandemicznym roku. Podarujcie czas i uwagę tej płycie, a poczujecie jej ożywczy nurt i powiew świeżego powietrza o zapachu błogości, gwarantuję. / Natalia

Mata – Młody Matczak

Ważny, nowatorski, osobisty – taki jest najnowszy, wyczekiwany krążek Maty. Utwory pochodzące z tego albumu to jedne z najgłośniejszych produkcji, które podbiły nie tylko rynek polski, ale i światowy. Są to m.in. ,,Patoreakcja”, ,,Kiss Cam (podryw roku)”, czy ,,Papuga”. Jedne poruszają tematy aktualne społecznie i istotne prywatnie – a przy tym wszystkim nie są nieznośnie przeciążające, inne ukazują dystans Maty do świata i do siebie samego. Jest to jedna z płyt, którą warto przesłuchać, bez względu na to, czy jest się fanem rapu, czy niekoniecznie. / Kinga

Mioush x Zespół Śląsk – Pieśni Współczesne

„Raz na milion lat dochodzi do odłamu planetoid, swoistego zderzenia, które niesie za sobą niezliczone konsekwencje. (…) Ten album to moment – raz na milion lat” – możemy przeczytać o tym projekcie. Mioush stworzył niesamowite aranżacje i zwerbował do swojego projektu wspaniałych wartościowych artystów, pozwalając im zostawić w piosenkach cząstkę swojego stylu. Ta płyta to zdecydowanie coś więcej niż tylko wydawnictwo – to przeżycie, którego trzeba doświadczyć. / Marta

Muchy – Szaroróżowe

Muchy wracają po latach do wspólnego grania i był to strzał w dziesiątkę. Starsi o 14 lat od momentu debiutu, prezentują dojrzały materiał pełen nostalgii. Komentują otaczającą ich szaroróżową rzeczywistość z perspektywy człowieka z bagażem doświadczeń, zapraszając do tej podróży wyjątkowych gości, takich jak Bela Komoszyńska, Monika Borzym czy Katarzyna Nosowska. Jak sami mówią o płycie: „Ten album to 11 wycieczek po siedmiu ostatnich latach życia. Oglądanie świata z nowej, dorosłej perspektywy dało nam premium blend doznań, nadziei, rozczarowań, obaw i namiętności, które staraliśmy się zamknąć w piosenkach.” Zdecydowanie warto wyruszyć z nimi w tę podróż. / Marta

Oxford Drama – What’s The Deal With Time?

Gosia i Marcin wzięli się za temat spędzający sen z powiek – i to dosłownie. Bez zakrzywiania czasoprzestrzeni (kluczowy moment powstawania albumu to okres najściślejszych obostrzeń pandemicznych) udało im się stworzyć zestaw piosenek osadzonych w niewyczerpanym temacie czasu, a właściwie nierównej walki z jego brakiem. (Szerzej porozmawiałam o tym z artystami kilka miesięcy temu.) Podążając za tekstami kolejnych utworów, można stworzyć mapę myśli na ten zarówno intrygujący, jak drażliwy temat. Czas jest tu zarówno sprzymierzeńcem („Bachelor of Arts”), jak i katem („Too Busy”); rozpatrywany na płaszczyźnie relacji międzyludzkich („Episode Couples”), relacji z samym sobą („Offline”) oraz pułapki technologicznej, w jaką daliśmy się złapać („This Is The Internet”, „You Only See What You Like”). Czy da się dziś jeszcze żyć bez presji czasowej? Pisząc to, sama się jej poddaję, jednak życzę, by w nowym roku to on był nam podległy, nie my jemu. / Ania

Steven Wilson –The Future Bites

Wilson od lat jest moim muzycznym guru. Choć najbardziej cenię go za arcydzieła stworzone pod szyldem Porcupine Tree, jego renoma i to, co osiągnął do tej pory sprawiają, że nie musi już nic nikomu udowadniać, dlatego wraz z pierwszym solowym albumem – wydanym w 2008 roku Insurgentes – rozpoczął odważne eksperymenty (choć w jego przypadku „odważny” nie oznacza trudny czy niezrozumiały, a wręcz przeciwnie). Coraz bardziej namiętnie romansował więc z popem (wołającym o pomstę do nieba fanatykom rocka progresywnego pokazując środkowy palec – nagiej stopy, oczywiście), zaprosił do współpracy izraelską piosenkarkę Ninet Tayeb czy postanowił… pośpiewać falsetem. Tak się bawił i bawił, aż na początku 2021 wydał The Future Bites. W tych dziewięciu (w wersji podstawowej) utworach jest wszystko – rozwiązania kompozycyjne i prowadzenie linii melodycznej wyjęte żywcem z Blackfield; głębia tekstów charakterystyczna dla No-Man i trochę surowości pozostałej po Jeżozwierzach. Wszystko reklamowane jako komentarz naszego konsumpcjonistycznego stylu życia (serdecznie polecam spacer po wirtualnym sklepie TFB™ – możecie kupić wszystko, a zapłacić dopiero po śmierci; mają dogodny system ratalny dla duchów). Nie wiem, czy to moja ulubiona płyta Wilsona, jednak z całą pewnością The Future Bites to płyta skończona – jako projekt muzyczny i koncept artystyczny. Dopóki – a może raczej o ile? – Porcupine Tree nie wrócą, pozostaje delektować się innymi projektami Stevena; a z takimi perełkami jak King Ghost czy Self nie powinno być trudno (ode mnie, jako fanki sztucznej inteligencji i deep fake’ów, dodatkowe propsy za klip). / Natalia

Szczyl – Polska Floryda

Od pierwszego singla na repeacie. W mojej ocenie tegoroczny zwycięzca, jeśli chodzi o łączenie w rapie luzu, niewymuszoności, miłości do życia i ludzi, którą dzieli się jak Floryda słońcem. Feeling zanurzony w stylu zza Oceanu, choć Szczyl póki co częściej muskany jest wiatrem znad Bałtyku. Bit Magiery na otwarcie albumu podgrzany pozytywnym przekazem i niemalże dziecięcą beztroską z niego płynącą to najlepszy wstęp do spędzenia kolejnych dwóch kwadransów z młodym gdynianinem. Nie zawodzą również dalsze numery, w których na próżno szukać popularnych u innych przechwałek ociekających strumieniami banknotów, miłosnymi podbojami czy skrzyniami alkoholu. Miast tego debiutujący w szeregach majorsa raper przekonuje: „Nie lubią nas, bo się nie boimy żyć, tak jak umrzeć / Teraz, nie na później, po co komu później / Uważaj, bo uśniesz, daj nam sekundę, to twoje życia pół, ej!”. Bujający krążek pozostawia po sobie snujące się miło melodie, jak te z refrenu „Anastazji”, śpiewnie układającego się słowa „fenomenalny” z numeru o tym samym tytule czy podbitego świdrującymi gitarami „Cienia”, nagranego wespół z Piotrem Roguckim. Mimo, że Szczylowi, jak każdemu, zdarza się zwątpić w swoje możliwości, do czego przyznaje się po ludzku, bez owijania w bawełnę, to po tym lekkim kryzysie warto zatoczyć pętlę i puścić losowi oko, bo przecież „Życie się uśmiechnie, mamy siebie, a nie sześć zer / Życie się uśmiechnie, jeśli znajdziesz swoje miejsce” / Ania

szymonmówi – Coś się zepsuło

Czy COŚ SIĘ ZEPSUŁO zgodnie z tym, co szymonmówi? Trudno zaprzeczyć. Może faktycznie na pierwszy rzut ucha piosenki Szymona Żurawskiego odarte są z poważnego tonu i mają bardziej zacięcie teatralno-ilustracyjne do pogodnych sztuk dla niepełnoletnich (głównie dzięki barwie głosu wokalisty). To jednak pozory! Sielankowość jego kompozycji „zakłócają” treści, którym znaczeniu wypadałoby poświęcić nieco więcej czasu niż jedna godzina lekcyjna. Po kilkukrotnym przesłuchaniu debiutanckiego longplay’a artysty okazuje się bowiem, że to album wielu sprzeciwów: wobec przemocy, buntowaniu się wobec wiedzy naukowej, wobec zdrady i oszustwa, a także przeciwieństw – od pogodnego brzmienia gitary w towarzystwie charakterystycznego, nieco odrealnionego głosu Szymona do powagi jego tekstów. Autor zakodował w tekstach bardzo indywidualne refleksje, odzierając świat z baśniowości. Mimo że kilka utworów z płyty swoimi tytułami lub wideoklipami nawiązuje do świata filmu (jak na przykład „Fantastyczny Pan Lis”, który odnosi się do tytułu animacji wyreżyserowanej przez Wesa Andersona czy teledysku do „Dzikości serca”, który został zainspirowany filmem Lyncha o tym samym tytule), to Szymon w swoich opowieściach skupia się na obrazowaniu rzeczywistości z całym inwentarzem jej środków, jak w przypadku odsłonięcia patologii w „Grochowie” czy zdemaskowaniu miłosnej zdrady w „Dzikości serca”. „Najgorętsze lato w historii” to z kolei fokus na problem klimatyczny planety, gdzie ponownie pogodne brzmienie sugeruje akceptację sytuacji. Tymczasem finał utworu zdecydowanie pokazuje, że wcale tak nie jest – niech zabierze głos ten, kto pozostaje niewzruszony słowami wyliczanki skandowanej przez chór najmłodszych: „Delfin i panda, bocian i ślimak, niedługo tylko w książkach i filmach”.

Mój tegoroczny numer 1. / Ania

Wojtek Sokół – Nic

Drugi solowy album Wojtka Sokoła to kolaż przeróżnych dźwięków, tematów i gości. Po pierwszym odsłuchu krążka można odnieść wrażenie, że nie ma w nim jakiejś myśli przewodniej, która przeprowadzi słuchacza od początku do końca jakiejś opowiadanej historii. Czy faktycznie nie ma w tym albumie niczego wspólnego? To ,,nic” jest intrygujące, bo można się w nim doszukać swoich własnych elementów spajających. To, co jest niezmienne i niezmiennie dobre, to wciągająca narracja, domieszka zaskoczenia i uzależniający głos Wojtka Sokoła.

I te Fasolki… / Kinga

Yann Tiersen – Kerber

Yann Tiersen zapadł mi w pamięci jako kompozytor za sprawą ścieżki dźwiękowej do francuskiego filmu Amelia z 2001 roku. Trzeba mu przyznać, że mało kto jak on potrafi malować muzyczne portrety. W sierpniu 2021 ten kompozytor i multiinstrumentalista wydał 12. z kolei album „Kerber”. Tym razem Tiersen przełożył język fortepianu na emocje związane z izolacją społeczną czasu pandemii, sam bowiem również oddał się półtorarocznemu odosobnieniu na francuskiej wyspie Ouessant. Barwa albumu nie opiera się jedynie na czystych dźwiękach, ale i syntezatorze czy samplerach, co w rezultacie daje wrażenie wielowymiarowości dźwięku. Czy kompozytorowi udało się i tym razem przełożyć emocje na dźwięk? Tiersen nie zawiódł muzycznych koneserów, tym razem nad innymi góruje wątek odosobnienia. / Angelika

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Fot. mat. redakcji.
„Od ławki do metaversu” – kosmiczna to była podróż