Michael Jackson - Dangerous

“But I loved it, ‘cause it’s dangerous” – Michael Jackson i jego ósmy muzyczny portret

Są artyści, którzy są niepowtarzalni, pomimo naśladowania przez wielu. Są artyści, którzy zdobywają szczyty popularności, ale mierzą wciąż wyżej i wyżej. Są artyści, którzy nic nie muszą, ale chcą wszystkiego. Są artyści tak charyzmatyczni, że wzbudzają skrajne emocje wyłącznie stojąc, bez słowa. Nie jest ich wielu, ale gdy pojawią się na scenie, zostają na niej na zawsze. Portret jednego z nich – Michaela Jacksona – z okazji trzydziestolecia jego albumu Dangerous, nakreśla Kinga Górska.

26 listopada 1991 roku ujrzała światło dzienne jedna z najlepszych płyt ubiegłego wieku. To odważne stwierdzenie, prawda? Za tą tezą przemawia kilka czynników: entuzjastyczny odbiór albumu przez ówczesnych odbiorców, uznanie obecnie i liczby. A te nie kłamią! Album został nagrany przez artystę, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Fenomen i postać tragiczna – Michael Jackson – oraz jego Dangerous.

Przywołajmy podstawowe dane:

5 mln egzemplarzy sprzedanych w pierwszym tygodniu po premierze (na całym świecie);

32 mln sprzedanych krążków (a liczba wciąż rośnie);

9 singli (Black or White, Remember the Time, In the Closet, Jam, Who Is It,  Heal the World, Give In to Me, Will You Be There , Gone to soon);

8 x platyna (do 2018 roku);

1992 – rok, w którym uznano album Jacksona za najlepiej sprzedający się album na świecie.

To kilka liczb, które mogą zrobić wrażenie, ale nie muszą. Zrobiła to za nie ósma płyta Jacksona, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. A wizualnie? Teledyski w formie mini filmów, z całą świtą znanych osób (m. in. Naomi Campbell, Michael Jordan, Macaulay Culkin) nie zostawiają złudzeń, że jest to bardzo zaawansowany projekt, zrealizowany z rozmachem. Prawdziwym dziełem artystycznym jest pełna szczegółów, wielobarwna i intrygująca okładka płyty, która została zaprojektowana przez Marka Rydena. Grafik przemycił w niej elementy nawiązujące do życia Jacksona. Jest to swego rodzaju portret i pamiętnik, w którym na pierwszy plan wysuwają się zagadkowo nieprzeniknione oczy artysty. Czy w takim razie, utwory znajdujące się na tej płycie, również są formą pamiętnika?

Dangerous była przestrzenią do powstania kilkudziesięciu utworów, z których wyselekcjonowano zaledwie piętnaście – współgrających, uzupełniających się, choć momentami zupełnie różnych. Można uznać, że eksperymentalnych, bo Jackson zdecydował się na misz-masz gatunkowy, od popowych ballad, przez rockowe rytmy, aż po hip-hopowy styl. W dodatku, była to pierwsza płyta od 1975 roku, której producentem nie był Quincy Jones. Interesującym muzycznym połączeniem było przecięcie się ścieżek Jacksona ze Slashem. Gitarzysta Guns N’Roses dograł swoje partie gitarowe w utworze Give in to me, a teledysk do tego utworu powstał dosłownie w… dwie godziny! Slash pojawił się również na kilku ostatnich występach Jacksona w Tokio, podczas trasy koncertowej Dangerous Tour.

Wracając do charakteru płyty – można zaobserwować rozbieżności, które nie pozwalają słuchaczowi wrzucić tego projektu do jednej szuflady. Ich punktem wspólnym może być to, że są zbiorem zagadnień, które były dla artysty przejmujące i godne uwiecznienia. Trzeba przyznać, że pomiędzy antyrasistowskim Black or White, wizjonerskim Heal the World, czy poruszającym Gone To Soon jest przepaść. Jednak część piosenek odnosi się do jednego, konkretnego tematu – miłości – kochanej przez sztukę i przeklinanej przez tych, którzy niefortunnie lokują swoje uczucia. W Dangerous zmysłowość przeplata się z erotyką, romantyzm z zazdrością, a oddanie z destrukcją – być może taka niebezpieczna relacja pojawiła się w życiu artysty… a może to tylko wybryk fantazji? Jest w twórczości Jacksona coś niezwykłego, ponieważ jego utwory potrafią świetnie wprowadzić w panujący w nich nastrój. I tak, na przykład, nie mając w sobie w danym momencie krzty zazdrości, rozczarowania, nie walcząc z poczuciem straty, można po kilku słowach, po paru dźwiękach przypomnieć sobie te odczucia. Bo może kiedyś tak było. Na pewno tak było. Ale nie za każdym razem da się to tak realnie przywołać. Być może w tym właśnie objawia się kunszt jego muzyki – dostarcza rozrywki i rozdziera serce na przestrzeni kilku minut. 

Dlaczego kolejna, ósma płyta Michaela Jacksona, jest muzycznym majstersztykiem? Myślę, że po części dlatego, że sam Jackson nim był. Widać to po rzeszach fanów: tych, którzy mieli możliwość śledzić na bieżąco jego drogę artystyczną, tych, którzy poznali się po czasie na jego twórczości, tych, którzy odkrywają ją na nowo i tych, którzy nie mieli szans poznać jej wcześniej i teraz nadrabiają zaległości. Wydaje się, że właśnie na to liczył Jackson, właśnie takie miał ambicje – by jego muzyka była uniwersalna i ponadczasowa. W jednym z wywiadów wyznał:

Chciałem nagrać album taki jak Suita z Dziadka do Orzechów Czajkowskiego. Żeby za tysiąc lat ludzie nadal go słuchali.

Cóż, ciężko przewidzieć co będzie za tysiąc lat, natomiast minione kilkadziesiąt można uznać za sukces.

I to jest dobre pytanie. Ja bym zaryzykowała stwierdzenie, że nie – choć brzmi to trochę jak banał, a trochę jak niewytłumaczalny fenomen. Bo jak można tworząc wciąż nowe produkcje nie mieć pokusy zaniżenia poprzeczki, odcinania kuponów? A jednak, Jackson przez lata udowadniał, że tytuł „Król Popu” nie jest czymś w rodzaju przypadkowego przydomku, który został nadany kiedyś przez kogoś i tak zostało. To coś pomiędzy ciężką pracą, a talentem, który potwierdza się z krążka na krążek. To coś pomiędzy nagraniem odpowiednich utworów w odpowiednim czasie, a nagraniem, które zawsze znalazłoby odpowiedni czas – bo czy kwestie poruszane przez Jacksona kiedykolwiek stracą na aktualności? Czy muzyka przestanie mieć w sobie „to coś”, co pociągnęło za sobą miliony? Choć Jackson miał wiele świetnych projektów muzycznych, to niech dzisiaj świętuje ta trzydziestoletnia, ta Niebezpieczna – bo ewidentnie czas działa na jej korzyść.

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Nowy-stary dobry Knap – „Namazane” (recenzja)