Jeśli po natrafieniu na newsa o powstaniu nowej supergrupy, składającej się z członków 3 z 4 największych grunge’owych zespołów (wchodzących w skład tzw. Wielkiej Czwórki) spodziewaliście się, że muzycy wydadzą materiał stylistycznie zbliżony do charakterystycznego brzmienia ich macierzystych grup, cóż, czeka was spory zawód.
Krist Novoselic (Nirvana), Matt Cameron (Soundgarden/Pearl Jam) i Kim Thayil (Soundgarden) zawiązali grupę 3rd Secret i bez absolutnie żadnej promocji, zupełnie niezależnie, 11 kwietnia 2022 roku wypuścili pod tym szyldem i pod tą samą nazwą, debiutancki album kolektywu. Wraz z wielką trójką skład zespołu uzupełniają: gitarzysta Jon „Bubba” Dupree (najbardziej znany z zespołów Void i Hater) oraz wokalistki Jillian Raye i Jennifer Johnson, z którymi Novoselic współtworzy również grupę Giants In The Trees. Nagrania zostały podzielone na trzy sesje, a do każdej z nich zaangażowany został legendarny producent muzycznego środowiska Seattle, współpracujący już w przeszłości zarówno z Nirvaną, jak i Soundgarden (oraz mnóstwem innych kluczowych dla sceny artystów) – Jack Endino.
Obecność takich legend nurtu mogłaby sugerować, że otrzymamy sporą dawkę mocnego, gitarowego grania. Nic bardziej mylnego. Ten 11-utworowy, nierówny, trudny do jednoznacznego zdefiniowania krążek, ma naprawdę szeroką paletę tonalną i choć momentami możemy doszukać się tu grunge’owo-alt-rockowych elementów, to jednak są one raczej w mniejszości. Podobnie delikatnie wybrzmiewają tu echa country czy bluesa, stylistycznie jednak album zdominowany został przede wszystkim przez folk i psychodelię. Całość brzmi trochę tak, jakby zespół wybrał się w podróż do lat 90., ale zamiast w północno-zachodnich Stanach wylądował w Anglii, na napędzanej LSD sesji nagraniowej u boku duetu Page & Plant. I być może gdyby Robert zastąpił za mikrofonem Jillian, krążek ten zdecydowanie bardziej trafiałby w tzw. moje struny. Być może też nie namęczyłabym się tak przy próbie jego zrecenzowania.
Przyznać bowiem muszę, że mam nie lada kłopot z oceną tego wydawnictwa. Częściowo zapewne wynika to z zawodu – jak, podejrzewam, większość fanów gatunku, liczyłam na sentymentalną podróż do korzeni. Siadając jednak do tego tekstu, odstawiłam na bok oczekiwania i spróbowałam całkowicie obiektywnie przeanalizować całość materiału. Podchodziłam do niego wielokrotnie i za każdym razem jednak, wciąż, odczuwałam pewien dysonans. Skład grupy stanowią sami świetni muzycy i utalentowane piosenkarki – teoretycznie więc wszystko powinno dobrze tu ze sobą współgrać, a jednak nieustająco coś powoduje, że odkładam ten album, że wciskam stop…
Dzieje się to chyba głównie z powodu…wokalu. O ile Jillian solo czy Jillian w duecie z Jennifer, w ramach Giants in the Trees, zupełnie mi nie przeszkadzają, ba, uważam nawet, że – zwłaszcza na żywo – wypadają świetnie, o tyle na krążku 3rd Secret częściej mnie irytują, niż zachwycają. Chyba za dużo jest tu dla mnie wysokich rejestrów oraz tonów i świdrujących wokaliz, które zamiast działać kojąco, drażnią. Nie oznacza to jednak, że w partiach wokalnych zwróciłam uwagę tylko na to, co zupełnie mi nie pasuje. Przeciwnie, uważam, że większość partii zaśpiewanych w niskiej tonacji jest całkiem przyjazna dla ucha i dobrze komponuje się z resztą warstwy muzycznej. A ta z kolei jest dla mnie największym atutem wydawnictwa.
Otwierający album Rhythm of The Ride już na samym wstępie pozbawia słuchacza złudzeń co do charakteru płyty. Ten akustyczny, powolny utwór muzycznie bardziej przywołuje skojarzenia z barem (lub wręcz ogniskiem na farmie) w Teksasie niż jakimkolwiek klubem w deszczowej stolicy stanu Waszyngton. Jednak już następujący po nim I Choose Me serwuje nam solidną dawkę mocnego grania z ciężkimi liniami basu Novoselica, ze wspaniałymi solówkami zarówno Dupree, jak i Thayila oraz genialną harmonią gitary Kima i perkusji Matta – niesłyszanych od czasu rozwiązania Soundgarden. Byłby to pewnie pretendent do miana mojego numeru jeden z płyty, gdyby nie wspomniany już… no właśnie – wokal, zwłaszcza w refrenach. Podobnie rzecz ma się z utworem Diamond In The Cold. Z tego samego powodu również kawałkami zupełnie nie do przejścia są dla mnie ciężki, progresywny folk z Last Day Of August i folkowo-nordycki Winter Solstice – w tych dwóch piosenkach wokal staje się dla mnie już nawet nie tyle irytujący, ile po prostu nieznośny.
Nie oznacza to jednak, że panie nie potrafią też mnie swoim śpiewem ująć i że na płycie nie znajduję żadnych utworów, które mogłabym określić mianem swoich faworytów. Najlepszymi kawałkami są dla mnie: mocny, rockowy Lies Fade Away ze wspaniałą solówką Kima Thayila i łagodną, ale zdecydowaną perkusją Camerona; łączący klimat indie i alternatywnego rocka z łagodniejszym odcieniem grunge’u Somewhere in Time; country-pop-rockowy Live Without You, w którym na perkusji Matta Camerona zastąpił Martin Link oraz zamykający album, 7-minutowy The Yellow Dress, w którym w warstwie muzycznej usłyszeć możemy wyraźne nawiązania do twórczości Soundgarden, i w którym tak niepasujący często wcześniej wokal, świetnie harmonizuje z linią melodyczną.
Wydając płytę 3rd Secret, zaangażowani w jej powstanie artyści poszli zupełnie inną drogą, niż można by się spodziewać. Czy była to z ich strony chęć przeprowadzenia pewnego rodzaju eksperymentu, czy kierował nimi impuls twórczy, wiedzą tylko oni sami. Powinniśmy jednak mieć na uwadze to, że trzymając w tajemnicy zawiązanie grupy i nadchodzący album (który notabene ukazał się tylko w wersji cyfrowej i nic nie wskazuje na to, aby miał się ukazać także na nośnikach fizycznych), muzycy najpewniej chcieli uniknąć tego, co wydarzyło się przy okazji premiery płyty – medialnego pompowania informacji o „wskrzeszeniu grunge’u” czy narodzinach kolejnej „supergrupy”. Artyści ani razu nie zasugerowali, że powstałe wydawnictwo będzie niejako podróżą w czasie do złotej ery grunge’u. Wszelkie ewentualne rozczarowania nie wynikają zatem z niedotrzymanych przez nich obietnic, a z naszego błędnego założenia, że płyta będzie magicznym wehikułem, która przeniesie nas z powrotem do tego niezwykłego okresu, za którym tak wielu z nas tęskni.
A tęsknię i ja. Mam taką teorię, że nie tylko fani Sceny Seattle, ale całe pokolenie, z którego się wywodzę, w dalszym ciągu stoi jedną nogą w latach 90., że w pewnym sensie, w pewnych aspektach, kurczowo się ich trzymamy, że lubimy do nich wracać, choć chyba tak naprawdę nigdy do końca z nich nie wyszliśmy. Nie możemy jednak oczekiwać od muzyków, którzy są dla nas ucieleśnieniem tego wyjątkowego czasu, że będą tam tkwić razem z nami, że każdym kolejnym nagraniem będą cofać wskazówki zegara o 3 dekady. Trzeci Sekret jest moim zdaniem dość trudny w odbiorze, nie zmienia to jednak faktu, że jednocześnie jest też po prostu solidnym materiałem. Co prawda raczej nie będę wracać do tego albumu, ale nie oznacza to, że go nie doceniam.