O tym, że Greg Puciato jest niezwykle uzdolnionym i wszechstronnym artystą, wiedziałam od dawna – nieobce wszak mi były dokonania The Dillinger Escape Plan (macierzystego zespołu wokalisty), Killer Be Killed (metalowej supergrupy, którą współtworzył z gitarzystą Maxem Cavalerą [Sepultura/Soulfly], basistą Troy’em Sandersem [Mastodon] i perkusistą Benem Kollerem [Converge]) oraz The Black Queen (elektronicznego ansamblu, który stworzył wspólnie z Joshuą Eustisem [Telefon Tel Aviv, Puscifer, Nine Inch Nails] i Stevenem Alexandrem Ryanem [technikiem The Dillinger Escape Plan, Nine Inch Nails, A Perfect Circle, Mastodon, The Smashing Pumpkins i wielu, wielu innych]).
To, że nie łatwo go sklasyfikować, a już z całą pewnością nie sposób zaszufladkować, również było oczywiste – rozbieżność stylistyczna wymienionych powyżej projektów (a także pierwszej solowej płyty artysty – wydanej w 2020 roku „Child Soldier: Creator of God”) była najlepszym tego potwierdzeniem.
Tego, że stworzy tak doskonały duet z Jerrym Cantrellem, pewna nie byłam. Gwoli ścisłości – ani przez chwilę nie miałam wątpliwości co do tego, że będzie to intrygująca i elektryzująca współpraca, zastanawiałam się tylko, jak bardzo (i czy nie za bardzo) efekt końcowy mnie zaskoczy. Jerry jest jednym z najważniejszych dla mnie artystów, a Alice In Chains jednym z najważniejszych dla mnie zespołów, do wszelkich – nazwijmy to – „wariacji na temat” podchodzę zatem zawsze z pewną dozą nieufności. Finalnie jednak połączenie to przeszło, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, moje najśmielsze oczekiwania – zarówno jeśli chodzi o studyjne wersje utworów znajdujących się na „Brighten”, jak i wersje live wykonywane podczas ostatniej trasy koncertowej (i to nie tylko kawałków z solowych albumów Jerry’ego, ale i tych z repertuaru jego macierzystej grupy, tak bliskiej mojemu sercu).
Tego, że najnowsza płyta Grega – „Mirrorcell” – tak mnie totalnie, bez reszty, pochłonie, nie spodziewałam się jednak zupełnie…
„Mirrorcell” na rynku ukazała się 1.07.2022 – w czasie, gdy Greg Puciato był mniej więcej w połowie europejskiej części trasy koncertowej z Jerrym Cantrellem. Album pojawił się wyłącznie w streamingu, choć na stronie wytwórni Federal Prisoner (której nota bene współzałożycielem i współwłaścicielem jest sam Puciato) ruszył wówczas także pre-order wydawnictwa w wersjach: winylowej, CD oraz kasetowej. Nic nie wskazuje na to, aby płyta na nośnikach fizycznych miała trafić do regularnej sprzedaży, jeżeli komuś zależy więc na takim wydaniu, powinien spieszyć się z zamówieniem. Artysta zapowiedział – póki co – tylko jeden koncert, podczas którego zaprezentuje nowy materiał. Event będzie miał miejsce 10.11.2022 w Los Angeles. Nie wiadomo na ten moment, czy ruszy w pełną trasę promującą nowe wydawnictwo. Pozostaje mieć nadzieję, że tak. I że nie będzie to trasa wyłącznie po Ameryce Północnej.
„Mirrorcell”, w odróżnieniu od „Child Soldier: Creator Of God”, to znacznie krótszy (43 vs. 65 minut) i bardziej gitarowy, choć nadal stylistycznie zataczający dość szerokie kręgi, materiał. To wielowarstwowe kompozycje, w których składowe ciężkiego rocka mieszają się z rockiem alternatywnym, grungem, doom i sludge metalem, post-punkiem, synth-popem, cold wave’em, a nawet elementami shoegaze’u, tworząc niezwykle barwną i wciągającą ścieżkę dźwiękową. Gdy dodamy do tego porywający wokal, którego autor ukazuje nam tu pełne spektrum – od hipnotyzującego szeptu, przez dziki i namiętny śpiew, po przeszywający krzyk – a także poruszające, niekiedy mroczne i wręcz budzące niepokój teksty, otrzymujemy przepis na płytę idealną, od której naprawdę nie sposób się uwolnić.
Podobnie jak w przypadku poprzedniego krążka, Greg Puciato nie tylko napisał i zaśpiewał utwory na „Mirrorcell”, ale także skomponował muzykę i zagrał na wszystkich instrumentach z wyjątkiem perkusji, za którą to – ponownie, choć tym razem na wyłączność (na „Child Soldier” perkusistów było kilku) – usiadł genialny Chris Hornbrook – bębniarz Poison The Well.
Płyta składa się z 9. utworów i naprawdę nie sposób doszukać się na niej jakichkolwiek słabych czy choćby minimalnie osłabiających całość punktów. Od samego początku po ostatnie zarejestrowane sekundy jest to dzieło kompletne. Wychodząc od samego intro – już ten otwierający album, 90-sekundowy, wykorzystujący piskliwe sprzężenie zwrotne instrumentalny „In This Hell You Find Yourself”, sprawił, że od razu wiedziałam, że tak, odnajdę się w tym piekle. Następujące po nim „Reality Spiral” i „No More Lives to Go” tylko mnie w tym utwierdziły. Być może częściowo wynikało to z faktu, że w obu tych kawałkach, zwłaszcza w warstwie muzycznej, dość wyraźnie wybrzmiewają echa tak uwielbianych przeze mnie legend sceny Seattle. O ile „Reality Spiral” jest swoistym połączeniem zarówno Alice In Chains, jak i Soundgarden, dodatkowo z domieszką Black Sabbath, Deftones i indywidualnego stylu Puciato, o tyle „No More Lives To Go” jest bardzo „Alice’owym”, ciężkim, „grunge’owym” rockerem, w którym Greg wykorzystuje i prezentuje w pełni zakres swoich niesamowitych możliwości wokalnych.
Bliska współpraca i w efekcie zaprzyjaźnienie się z Jerrym Cantrellem, którego fanem Puciato był zresztą odkąd w 1992 roku usłyszał „Dirt”, wywarły wyraźny wpływ na kolejne kompozycje artysty. Nie oznacza to jednak, że cała płyta utrzymana jest w tym duchu. Przeciwnie. Kiedy wydaje ci się, że już wiesz, w którą stronę będzie podążać dalsza część albumu, autor postanawia cię zaskoczyć. W kolejnym utworze – zwalniającym nieco tempo i wykorzystującym pojedynczą linię gitary „Never Wanted That” – inspiracje AiC (choć nadal odrobinę wyczuwalne) ustępują miejsca tym bardziej nowofalowym i post-punkowym.
W klimacie lat 80., tym razem z domieszką shoegaze’u i gotyckiej estetyki, utrzymany jest też następny utwór, w którym gościnnie pojawiła się Reba Meyers z Code Orange. To jedyna piosenka na płycie, w której pojawia się drugi wokal. Ta w warstwie tekstowej odrobinę mroczna i kontemplacyjna, ale jednocześnie muzycznie niezwykle energetyczna kompozycja przywodzi mi nieco na myśl zespół, do którego również mam dużą słabość – Siouxsie and the Banshees. Zwłaszcza słyszalne jest to w partiach śpiewanych przez Rebę. Co warte podkreślenia, Greg choć wokalistą jest hiperdynamicznym, dominującym i absorbującym w pełni uwagę słuchacza, potrafi także dostosować się do drugiego głosu, zrobić dla niego przestrzeń i stworzyć naprawdę doskonałe harmonie wokalne. Udowodnił to przy współpracy z Jerrym Cantrellem, pokazał to także w „Lowered”. Następujący po tym kawałku, oparty na syntezatorach „We” również brzmi jak swego rodzaju ukłon w stronę nowej fali, tyle że tym razem bardziej w jej synth-popowo–dark wave’owej odmianie.
„I Eclipse” to znowu powrót do ciężkich, nisko strojonych, mulistych gitar, wzbogaconych tu growlującym basem i eksplodującym w końcowej części utworu riffem, a także hipnotycznym, zmiennym wokalem Puciato, który od pierwszych, wyszeptywanych słów, po ostatnie, wykrzyczane, jest absolutnie obezwładniający. Rozpoczynający się spowolnionymi gitarami i delikatnym wokalem „Rainbow Underground” wykorzystuje tak dobrze znaną i uwielbianą przeze mnie (i wszystkich pozostałych fanów brzmienia lat 90.) dynamikę od cichego do głośnego i w refrenie przybiera na sile, by za chwilę znów się wyciszyć i uderzyć z całą mocą w ostatniej części utworu.
Album zamyka przepotężny, monstrualny wręcz, prawie 9-minutowy „All Waves To Nothing”. To chyba jeden z najlepszych, a na pewno jeden z najbardziej zaskakujących numerów wydawnictwa. Piekielnie wściekły, potwornie niepokojący i wstrząsający, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej.
„I don’t really feel like I don’t wanna try anymore
I don’t rеally feel like I can fucking cry anymore
I don’t really feel I’m alive anymore, oh, man
I don’t really feel like I wanna die anymore, aha, fuck
I don’t really feel like myself anymore”
Mocne brzmienie perkusji przeplata się tu z industrialnymi dźwiękami syntezatora i ciężkimi, miażdżącymi riffami, a wszystko to oprawione jest tak zręcznymi zmianami dynamiki, że przez cały czas trwania utworu zupełnie nie wiemy, czego możemy spodziewać się za chwilę. Zamykające numer crescendo gitar dosłownie wbija w ziemię. Podobnie rzecz ma się z wokalem – Puciato mówi, śpiewa atonalnie, rozdziera głos, szepcze, dusi się, a jego ostatni, przeszywający krzyk, poprzedzający trwające mniej więcej 90 sekund outro gitarowe (stanowiące integralną część piosenki), sprawia, że kompletnie oszołomiony odbiorca staje jak wryty, wstrzymuje oddech i wsłuchuje się w dalszym ciągu w ciszę, która po wybrzmieniu ostatnich dźwięków tej kolosalnej epopei nadchodzi jakby zupełnie niespodziewanie.
Greg Puciato stworzył dzieło nieoczywiste, wymykające się wszelkim schematom. I choć przebijają się tu reminiscencje jego poprzednich/pozostałych zespołów i projektów, albumu tego nadal nie sposób jednoznacznie sklasyfikować. Artysta bawi się konwencjami, miesza style i oddaje kilka pięknych, wzruszających i ukrytych hołdów. Łączy gatunki w sposób, który momentalnie łapie uwagę słuchacza i ani na chwilę nie pozwala mu jej zgubić.
Warto zwrócić uwagę także zarówno na okładkę płyty, jak i na jej tytuł. Grafika zdobiąca album to retinografia – fotografia ukazująca siatkówkę oka, wykonywana (za pomocą specjalistycznych sprzętów) w badaniu jego dna. „Mirror cell” to z kolei niezwykle istotny komponent teleskopu lustrzanego – kluczowa komórka optycznego teleskopu, wykorzystującego zwierciadła (zamiast soczewek), które odbijając i skupiając światło, tworzą obraz. To wszystko można moim zdaniem zinterpretować jako mniej lub bardziej bezpośrednie zasygnalizowanie odbiorcy, czym „Mirrorcell” w istocie jest – komplementarną introspekcją artysty. Puciato patrzy w głąb siebie, obserwuje, analizuje i, wydaje mi się, że otwiera się nieco bardziej niż zwykle. Wokalista nigdy nie pisał tekstów w sposób bardzo bezpośredni, zawierane w utworach treści przedstawia raczej w sposób zawoalowany, pozostawiający często dość szerokie pole do interpretacji. I choć nie inaczej jest i w tym przypadku, to mam jednak wrażenie, że ze strony lirycznej „Mirrorcell” możemy wyczytać nieco więcej niż zazwyczaj. Jego utwory zresztą zawsze cechowały się autentycznością, a szczera, (niekiedy) dzika ekspresja sprawiała, że nie sposób nie uwierzyć mu choćby w pół zaśpiewanego wersu czy pół zagranej nuty. Co jednak wyróżnia omawiany tu album, to jakaś taka trudna do jednoznacznego zdefiniowania atmosfera intymności, to poczucie, że oto dzieli się z nami jakąś wcześniej niedostępną, a niezwykle ważną cząstką siebie i swojego świata. To też emocje, które wnikają w każdą komórkę słuchacza, obejmują go i nie opuszczają jeszcze na długo po ustaniu ostatniego kawałka. Powiedziałam kiedyś, że są tacy artyści, których odbiera się na dokładnie tej samej częstotliwości, których czuje i rozumie się w każdym z zagranych przez nich dźwięków, w każdym wypowiedzianym/wyśpiewanym przez nich wersie, a także (a może nade wszystko) w tym, co zostaje pomiędzy słowami i akordami. Za sprawą „Mirrorcell” Greg Puciato stał się dla mnie jednym z nich.