W muzyce Bałtyku zawiera się siła, indywidualizm, ale też szereg trudnych intymnych doświadczeń. Precyzyjnie skrojone teksty w smutnych tonacjach zanurzone są w snujących się, oszczędnych w środki dźwiękowych krajobrazach − takich, jakich nie brakuje do kontemplacji w niespieszne wakacyjne wieczory. Bałtyk to projekt Michała Rutkowskiego, który zupełnie nienachalnie, ale z pełnym przekonaniem zaprasza do swojego świata bratnie dusze. Artysta był jednym z wykonawców Sceny Dr. Martensa tegorocznego OFF Festivalu i w tych okolicznościach udzielił odpowiedzi na kilka pytań Ani Grabowskiej.
Ania: Zszedłeś świeżo ze sceny. Jakie emocje w tobie buzują po tym występie?
Bałtyk: Z jednej strony taki występ jest kojący, uspokajający, bo kiedyś grałem głównie akustyczne koncerty − byłem tylko ja i gitara − a moje ostatnie są skupione wokół elektroniki z gitarą elektryczną. To był dla mnie trochę taki powrót do korzeni. Szczerze mówiąc, na pewien czas odstawiłem gitarę, skupiając się bardziej na pianinie. Nowe rzeczy pisałem z myślą o tym instrumencie. To było bardzo interesujące, by tak rozwinąć swoje umiejętności grania na gitarze, żeby one mogły podnieść te bardziej złożone utwory, które się pisze na pianino. Bardzo długo nie myślałem o tym, żeby grać takie koncerty. Też długo takich nie grałem. Jest to też w jakimś stopniu komfortowe. Zdarzało mi się grać dla 1-2 osób, kiedy zaczynałem tworzyć moją muzykę. A teraz, gdy przychodzi dużo ludzi, wszystkim się podoba i się uśmiechają, to jest bardzo fajny kontrast.
Trzymałeś swoje emocje na wodzy tak, jak to robisz w piosenkach? Tak jak opowiadasz o tym, jakie zmiany wprowadziłeś, to brzmi to bardzo konkretnie, poukładanie i wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
Wydaje mi się, że ja ogólnie jestem hiper-zadaniowy. Bardzo lubię sobie kompartmentalizować rzeczy, lubię mieć nad nimi kontrolę. Zauważyłem to też w moim songwritingu, że bardzo wygodne są dla mnie takie sztywne ramy czasowe, lubię kwantyfikację. Lubię, jak wszystko jest takie ułożone. Wydaje mi się, że żeby zapisać taki chwiejny moment emocjonalny albo jakiś taki przeszywający, to też potrzeba właśnie takiego kontrastu, takiej organizacji. Trzeba się zmotywować i uspokoić, żeby zachować tę chwiejność.
Obejrzeć to trochę z boku. A poznałeś się już ze swoimi słuchaczami?
Tak. Przez to, że moja muzyka jest tak bardzo intymna i przekraczająca wręcz granice osobiste, to wydaje mi się, że to przychodzi łatwiej. Jak mówi się o relacji artysta-słuchacz, to zwykle się mówi o takiej relacji zakładającej, że się kogoś bardzo dobrze zna poprzez poznanie jego twórczości. Myślę, że u mnie tak faktycznie jest. Jeśli ktoś jest moim fanem, lubi moją muzykę, coś do mnie napisze albo podzieli się ze mną czymś o sobie, to mam wrażenie, że mogę się z tą osobą dogadać. Interakcje z fanami są zawsze super pozytywne. Ogólnie mam wrażenie, że moja muzyka przyciąga same takie bratnie dusze. Ostatnio na przykład miałem sytuację, gdy fan mi powiedział, że poznał dziewczynę przy mojej muzyce. Ja mam tatuaż z motywem z muzyki Phila Elveruma i okazało się, że on też taki ma, w dodatku prawie w tym samym miejscu. (śmiech)
Jest to jakieś połączenie mentalne.
Tak, też mi się tak wydaje.
A czy między twoimi tekstami i jakimiś osobistymi przeżyciami można postawić znak równości? Możesz to jakoś ze sobą połączyć czy jest to przeżywanie świata w ogólnym ujęciu?
Zależy, w jakim jestem nastroju. Na pewno we wszystkim co robię są jakieś refleksje dotyczące prawdziwego świata i tego, co się w nim dzieje. To zależy od utworu − jak się czuję i jak bardzo chcę się czymś podzielić.
Przepracowujesz też problemy innych ludzi?
Trochę tak. Ludzie, którzy mnie otaczają, na których mi zależy są bardzo inspirujący dla mnie. Na nowej płycie, która ukaże się za miesiąc poddaję analizie takie ogólnofilozoficzne tematy. Robiłem to też wcześniej, ale nie do tego stopnia i nie nie byłem aż tak gotowy, by o tym mówić.
Jak już jesteśmy przy nowej płycie, to jak będzie smakował Grapefruit?
Trochę jak grapefruit − będzie słodko-gorzki. Na Grapefruicie bardzo chciałem eksplorować czysty songwriting, pisać utwory, które moim zdaniem są fajne do grania ich na żywo, takie, do których będę często wracać i które dla mnie są ciekawe muzycznie. Do tego podłączam tę tematykę, która mnie interesuje i tę, która moim zdaniem nie jest ulotna, tylko jest w miarę permanentna. Zauważyłem, że to nie są też utwory inspirowane chwilą, tylko bardziej złożonymi przeżyciami. Dlatego też Grapefruita robię ponad dwa lata. I do tej pory bardzo dobrze mi się wraca do tych utworów przez ten okres.
To jest dobry znak. Charakteryzujesz się tym, że pociągają cię analogi, pociąga cię w pewien sposób oldschool. Kiedy się w tym zakochałeś? Czy to jest wynik jakiejś mody panującej w pewnych kręgach, czy jakieś takie twoje wewnętrzne poczucie i przywiązanie do tego typu rozwiązań nie tylko technicznych?
Staram się o tym nie myśleć w kategoriach mody, bo ja pracuję w bardzo izolowany sposób. Jestem otwarty na rzeczy, które mnie interesują, podobają mi się. Lubię też dopytywać się ludzi o to, co powoduje, że to co robią brzmi tak, jak brzmi. W analogach bardziej siedziałem, jak robiłem rzeczy, które chciałem, żeby były bardzo chałupnicze, które wywoływały w słuchaczach poczucie tego, że ktoś dla nich to zrobił. Miało to na celu podkreślenie tego uczucia dzielenia się sobą z innymi ludźmi. Wykorzystałem to jako taki środek stylistyczny. Grapefruit w całości jest cyfrowy. Zauważyłem, że analogowe nagrywanie nie podbija tej wiadomości, którą chcę przekazać.
Powiedziałeś, że pracujesz w specyficzny dla siebie sposób. Jak byś rozwinął określenie swojej pracy? Dwa lata pracy nad płytą to jest proces długofalowy, nie jest to taki typowy dla dzisiejszych czasów cykl − produktowy, szybki, sezonowy − tylko jest to głębszy proces.
Do Grapefruita podszedłem tak, że grałem na pianinie jakieś progresje akordów albo jakieś melodie, które mnie interesują. Zapisywałem sobie też teksty. Dopiero kiedy czułem, że mam jakiś rdzeń piosenki, który jest słuchalny, który ze mną rezonuje i którym mogę się z kimś podzielić, to starałem się jak najszybciej to nagrać. Jednocześnie starałem się, by był jak najbardziej high fidelity. Moim zdaniem to bardzo pozytywnie wpłynęło na te utwory. Kiedy stwierdzałem, że coś jest nie do końca tak, jak bym chciał, pozwalałem sobie nagrywać parę takich crunchy do jednego utworu. Było bardzo dużo utworów napisanych w tym czasie. Miałem dużo sesji w ciągu roku i nagrałem z dwie godziny materiału i od tego z czasem zacząłem schodzić do momentu uzyskania bardzo zwięzłej płyty, która mi się bardzo podoba.
Zapytam cię jeszcze o warstwę wizualną, bo jest bardzo ciekawa i intrygująca. To wszystko jest wynikiem twojej twórczości?
Okładkę Grapefruita robił mój dobry przyjaciel, ale okładki singli robię ja sam. Okładka albumu I’ll Try Not to Wake You to też była taka pół kolaboracja, bo działałem z innymi artystami. Promocją singli, obsługą social mediów zajmuję się samodzielnie.
Jak wspomniałeś o tej współpracy z artystami, nasunęło mi się pytanie o tym. W jaki sposób to działało − wysyłaliście sobie jakieś inspiracje albo fragmenty okładki, do której każdy coś dokładał?
To robili moi przyjaciele, którzy mieszkają w Stanach, wobec czego to był dość długodystansowy dialog przez istniejące różnice czasowe. Ja mam do nich duże zaufanie artystyczne, więc jak wysłałem im płytę, to oni to zrobili i efekt końcowy bardzo mi się podoba.
Tuż po OFF-ie za chwilę wystąpisz na Soundrive’ie. A masz już plany popłytowe czy to się będzie dopiero działo?
Na razie żyję finalizacją płyty − ona jest już gotowa, gotowa jest również okładka jeszcze jednego singla, który się ukaże. Chciałbym bardzo pograć koncerty po płycie, zobaczymy, jak to wyjdzie z bookingiem, którym zajmę się dopiero w najbliższym czasie.
To widzimy się na Soundrive’ie, tym razem będę już pod sceną. Bardzo ci dziękuję, cieszę się, że mogliśmy porozmawiać.