2022 miał różne oblicza, jednak niezależne od tego, co w danym momencie przynosił, towarzyszyły nam a to pieśni zwycięstwa, a to utwory kojące i podnoszące na duchu. Nie brakowało znakomitej muzyki w wydaniu koncertowym i festiwalowym – nareszcie mogły się odbyć pełnowymiarowe formy i jednych, i drugich – a także płytowym. Choć nie sposób było przesłuchać wszystkiego, co ukazało się nawet na samym polskim rynku, i dotrzeć wszędzie, gdzie postawiono większe sceny, na których stanęli zacni wykonawcy, to jesteśmy zadowolone z tego, co muzycznie nam się przydarzyło. Jako redakcja Strony B przygotowałyśmy zestaw subiektywnie wybranych krążków, które najmocniej odcisnęły się w naszej pamięci i najsilniej wpłynęły na nas. Może dzięki nim przypomnicie sobie dobre momenty minionego roku, a może odkryjecie coś nowego, co zostanie z Wami na cały 2023? Albumy prezentujemy w porządku alfabetycznym. Zapraszamy do czytania i słuchania. Dziękujemy za wspólny rok i życzymy Wam wszelkiej pomyślności oraz wielu muzycznych wrażeń!
Anna Leon – Łezki
Mój 2022 był wyjątkowo – jak na mnie – polskocentryczny. Dwie z najciekawszych płyt, jakie towarzyszyły mi w ciągu minionych 12. miesięcy, powstały właśnie w Polsce, a stworzone zostały przez młode i piekielnie zdolne artystki, reprezentujące zupełnie różne muzyczne bieguny. Pierwsza z nich to Ania Leon, która latem 2022 wypuściła swój debiutancki album. Ania muzyczną edukację zdobywała w Los Angeles oraz w Londynie, wróciła jednak nad Wisłę, aby dzielnie stawić czoła etykietce współczesnego polskiego popu – przesłodzonego, traktującego o miłości i (niestety) tandetnego. Mimo przewrotnego tytułu (Łezki) płyta Ani nie traktuje o złamanych sercach, choć mam wrażenie, że akurat warstwa liryczna jest tu najmniej istotna. Istotne są mocne, przeszywające basy, „tłuste” bity i hipnotyzujący, wciągający wokal Ani. I tak, mówimy wciąż o płycie popowej, dokładniej dark popowej, bo tak określa się twórczość tej wokalistki. „Łezki” są dopracowane na każdym poziomie – od kompozycji przez spójną artystyczną wizję aż do produkcji godnej światowych artystów najwyższej klasy, za którą stoją Arkadiusz Kopera i Mariusz Obijalski. Artystka ma na swoim koncie także cover utworu „Miłość Miłość” Krzysztofa Zalewskiego i featuring u BOKKI, więc jedno jest pewne – usłyszmy o niej jeszcze nie raz, bo Ania dopiero się rozkręca!
Highlight: Ciężka sprawa, ale chyba jednak Tańcz, od którego zaczęła się moja przygoda z Anią i od którego nie mogę się uwolnić – i Wy również nie będziecie mogli, gwarantuję! / Natalia
Brodka – Sadza
Brodka otwiera dostęp do świata Moniki. Na co się przygotować? Oplakatowane wielowymiarowe wnętrza, po zakamarkach których prowadzi artystka w odcieniach chłodu, tajemnicy i pewnego rodzaju niepokoju. Melorecytowane przez Brodkę teksty wprowadzają na kolejne poziomy zaznajomienia z Moniką i pogłębienia relacji artysta-słuchacz, okraszone są surowym, acz hipnotyzującymi bitami 1988. Przyznam, że po ostatnim albumie Brut nie spodziewałam się tak osobistej, odsłaniającej inne oblicze artystki płyty, z historiami wciągającymi jak wir wodny. Gościnną zwrotkę Zdechłego Osy uważam za trafne uzupełnienie koncepcji minialbumu, na którym Brodka nawiguje fanów w zupełnie nowym kierunku. / Ania
Coramine – Incl.
Jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie debiutów, miłość od pierwszego usłyszenia. Incl. to zaledwie 6-utworowy, ale trwający prawie 40 minut album warszawskiego kwartetu Coramine, który na rynku ukazał się we wrześniu 2022. Z twórczością grupy miałam okazję zapoznać się już rok wcześniej, za sprawą wydanych początkowo jeszcze wyłącznie instrumentalnych singli oraz dzięki utworowi Tainted, w którym nieco później do grupy w składzie: Łukasz Wiejak (gitara / klawisze), Hubert Lewiński (gitara basowa) i Michał Lewandowski (perkusja) dołączył wokalista – Artur „Rosa” Rosiński. Intrygujący tytuł krążka Incl., będący skrótem od słowa Including, oznaczającego „włącznie”, „razem z…”, możemy odczytywać jako metaforę zawartości albumu. A w nim, jak w życiu, miesza się wiele różnych składowych. Muzycznie naprawdę dużo się tu dzieje, ale jednocześnie wspaniale to wszystko ze sobą współgra. Mam wrażenie, że zderzenie tych 4 osobowości – każdego z innym bagażem doświadczeń i odmiennymi inspiracjami – wytworzyło niesamowicie twórczą energię, która zaowocowała powstaniem intrygującego, oryginalnego, w dużej mierze progresywnego, ale jednocześnie nawiązującego do różnych stylistyk, materiału. Jest w nim coś budującego, podnoszącego na duchu i pozwalającego się oderwać od rzeczywistości, odlecieć gdzieś daleko. No i te uzależniające solówki gitarowe… / Magda
Dubinski – Dubinski
Dubinski to pochodzący z Edynburga indie-rockowy zespół, w skład którego wchodzą czterej bracia – Eugene, Fergus, Donal i Eoin Gaine. Grupa znana wcześniej pod nazwą Ded Rabbit, ma już na swoim koncie kilka EP-ek, które zdobyły uznanie dość szerokiego grona krytyków muzycznych i liczne występy na żywo, które podbijały serca publiczności w klubach i na festiwalach na terenie całego Zjednoczonego Królestwa. Swój debiutancki, długogrający album, który nagrywali w Londynie we współpracy z nagrodzonymi Grammy producentami muzycznymi i inżynierami dźwięku Mike’iem Hornerem (działającym w przeszłości m.in. z Placebo, Franz Ferdinand, Yonaka) i Robbiem Nelsonem (Bring Me The Horizon, Hozier, Mick Jagger żeby wymienić tylko kilku), postanowili wydać już pod innym szyldem. Przyjmując nazwę Dubinski bracia oddali hołd ich niedawno zmarłej matce – Eugenii, z domu Dubińskiej. Muszę przyznać, że od początku, od czasu gdy kilka lat temu poznałam ich pierwsze single, mocno im kibicowałam i bardzo czekałam na ich pierwszą LP. Warto było. Dubinski to naprawdę porywający, niezwykle energetyczny i mimo okoliczności, w jakich powstawał (oprócz mamy grupa w krótkim odstępie czasu straciła też najstarszego brata), pozytywnie nastrajający materiał. Być może praca nad tym krążkiem była dla zespołu swego rodzaju terapią, procesem oczyszczającym, być może jeszcze bardziej zacieśniło to ich relacje. Słuchając tego albumu ma się bowiem wrażenie, że to wszystko jest ze sobą bardzo mocno powiązane. W warstwie muzycznej indie rock miesza się tu z alternatywą, popem i elektroniką. I niby oczywiście to nie pierwsze takie połączenie, ale jest w tym jakaś świeżość. W kategorii rock „wyspiarski” – pomimo licznej konkurencji, bo wiele dobra spłynęło na nas zarówno z Wielkiej Brytanii, jak i Irlandii – mój tegoroczny faworyt. / Magda
Greg Puciato – Mirrorcell
Druga solowa płyta byłego frontmana The Dillinger Escape Plan, Killer be Killed i The Black Queen oraz jednocześnie drugiego wokalisty na ostatnim solowym albumie Jerry’ego Cantrella – Brighten – to „wielowarstwowe kompozycje, w których składowe ciężkiego rocka mieszają się z rockiem alternatywnym, grungem, doom i sludge metalem, post-punkiem, synth-popem, cold wave’em, a nawet elementami shoegaze’u, tworząc niezwykle barwną i wciągającą ścieżkę dźwiękową. Gdy dodamy do tego porywający wokal, którego autor ukazuje nam tu pełne spektrum – od hipnotyzującego szeptu, przez dziki i namiętny śpiew, po przeszywający krzyk – a także poruszające, niekiedy mroczne i wręcz budzące niepokój teksty, otrzymujemy przepis na płytę idealną, od której naprawdę nie sposób się uwolnić. (…) Greg Puciato stworzył dzieło nieoczywiste, wymykające się wszelkim schematom. I choć przebijają się tu reminiscencje jego poprzednich/pozostałych zespołów i projektów, albumu tego nadal nie sposób jednoznacznie sklasyfikować. Artysta bawi się konwencjami, miesza style i oddaje kilka pięknych, wzruszających i ukrytych hołdów. Łączy gatunki w sposób, który momentalnie łapie uwagę słuchacza i ani na chwilę nie pozwala mu jej zgubić.” – tymi m.in. słowami podsumowałam recenzję tego niesamowitego wydawnictwa, którą możecie znaleźć TUTAJ. Mam wrażenie, że była to w ogóle chyba najdłuższa recenzja, jaka na temat tego materiału powstała. A już na pewno jedna z najdłuższych w moim dorobku. A jednak wciąż – ile by na ten temat nie powiedzieć – nadal będzie mało. Bo tego chyba nie da się wyrazić słowami, to po prostu trzeba poczuć. Nie lubię oceniać płyt poprzez przyznawanie konkretnej punktacji, ale gdybym już miała Mirrorcell wystawić jakąś notę w skali od 1 do 10, byłoby to… 100/10. 💯🎯Absolutny majstersztyk. W moim osobistym rankingu – album roku. Sprawdźcie koniecznie, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. / Magda
Izzy & The Black Trees – Revolution Comes in Waves
Słowo daję, jak żyję, ten zespół to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się polskiej muzyce rockowej XXI wieku. Trudno jednoznacznie zdefiniować ich brzmienie. To trochę tak, jakby wyruszyli z lat 70. wprost ze współdzielonej z początkującymi wówczas zespołami Blondie (wtedy jeszcze funkcjonującym pod nazwą Angel & the Snake), Television i Talking Heads sceny z klubu CBGB, zahaczyli po drodze o przeciwległe wybrzeże USA lat 90. i zaczerpnęli co nieco od kultowych już dziś gitarowo-grunge’owych bandów regionu Pacific North-West, kolejno przetransportowali się na Wyspy Brytyjskie, gdzie wzięli to, co najlepsze ze współczesnego indie-rocka i post punku (zwłaszcza spod szyldu Idles czy Shame) i wreszcie, w czasie rzeczywistym, postanowili osiąść w Polsce. Pytanie tylko, na jak długo. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że wkrótce będzie o nich głośno nie tylko u nas, ale i daleko poza granicami naszego kraju. I choć momentami może wydawać się, że znaleźli się na naszym rynku za sprawą jakiegoś magicznego wehikułu czasu, to jednak – co należy podkreślić – w swojej twórczości nie chcą odwoływać się do przeszłości. Bazują na tych klasycznych fundamentach, ale w brzmieniu i w tekstach skupiają się na współczesności. I na jej palących problemach. Revolution Comes in Waves to szczery, przebojowy i zadziorny krążek, w którym grupa podejmuje ważne społecznie, aktualne tematy, tak z rodzimego podwórka (jak choćby zaostrzenie prawa aborcyjnego), jak i w kontekście globalnym (przykładowo protesty po śmierci George’a Floyda). I myślę, że takiego albumu – wyrażającego to, co w wielu nas buzuje i co nas uwiera – było nam trzeba. Od samego początku jestem wielką fanką tej grupy – Mariusz Dojs (gitara), Łukasz Mazurowski (bas) i Mateusz Pawłukiewicz (perkusja) doskonale się uzupełniają i tworzą idealne środowisko muzyczne dla Izzy – niezwykle charyzmatycznej wokalistki, która jest dla mnie jak skrzyżowanie Debbie Harry, Kim Gordon, Kory Jackowskiej i Patti Smith i która jest przy tym wszystkim niesamowicie oryginalna. Jedyna w swom rodzaju. Jeśli zbliżamy się nieuchronnie do rewolucji – a wiele na to wskazuje – mam nadzieję, że na jej czele stanie Izabela Rekowska. / Magda
Jakub Skorupa – Zeszyt Pierwszy
Są tacy muzycy, których odbiera się na dokładnie tej samej częstotliwości, których czuje i rozumie się w każdym z zagranych przez nich dźwięków, w każdym wypowiedzianym/wyśpiewanym przez nich wersie, a także (a może nade wszystko) w tym, co zostaje pomiędzy słowami i akordami… „Mamy początek roku, a ja już wiem, że ta płyta jest w moim topie The Best Of 2022.” – powiedziałam po koncercie Jakuba Skorupy, na którym przedpremierowo mogliśmy usłyszeć kawałki z wydanego 2 miesiące później debiutanckiego albumu artysty i wywiadzie, który miałam okazję z nim przeprowadzić tego wieczoru (a który możecie znaleźć TUTAJ). Był 21.01.2022. I przez cały rok moje ówczesne odczucia nie dość, że nie wyblakły, to jeszcze, po premierze płyty i kilku kolejnych koncertach Kuby, tylko się umocniły. Zeszyt Pierwszy to bardzo osobisty, niezwykle poruszający – zarówno muzycznie, jak i tekstowo – album traktujący o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, odnajdywaniu siebie i rozliczaniu się z przeszłością. To przede wszystkim melancholijne, nostalgiczne, czasem ponure utwory o potężnym ładunku emocjonalnym, ale także i bardziej energetyczne kompozycje, jak choćby Pamiętnik z okresu dojrzewania, którego nie sposób nie nucić jeszcze długo po wybrzmieniu ostatnich dźwięków piosenki. Największą siłą płyty są teksty i sposób narracji, ale nie bez znaczenia pozostaje też warstwa muzyczna, za produkcję i brzmienie której odpowiadają odpowiednio Kuba Dąbrowski i świetny zespół (Karol Papała – bas, Darek Gola – perkusja i rewelacyjna, hipnotyzująca Domi Skoczylas – klawisze i back up wokal). Na szczególną uwagę zasługują też niesamowite, stanowiące idealne tło dla treści, klipy. W jednej z recenzji spotkałam się z określeniem, że Zeszyt Pierwszy to “soundtrack Millenialsów”. I wiecie co? Chyba coś w tym jest. Jeśli dorastaliście w latach 90., z pewnością odnajdziecie tu kawałek siebie. „Bo gdyby charakterystykę danego pokolenia można było zamknąć w formie kilku piosenek na jednej płycie CD, to Jakub Skorupa nie miałby sobie w tym temacie równych.” / Magda
Jan Rapowanie – Bufor
Wszyscy fani Janka wiedzą, czego można się spodziewać po krakowskim raperze. Na jego albumach znajdzie się zdecydowanie najwięcej refleksyjnych utworów, które przybierają formę pamiętnika. Jeśli chodzi o Bufor, nie jest inaczej, ale nie można posądzić artysty o powtarzalność. Powiedziałabym raczej, że jest to trzymanie poziomu, zupełnie w jego stylu. Jest to bardzo osobista płyta, w której jest dużo szczerości, niekiedy zaskakującej. Prezentowany autentyzm przyciąga, szczególnie wrażliwe osoby, które szukają reprezentantów swoich myśli w świecie muzyki. Mieliście tak kiedyś, że ktoś zarapował/wyśpiewał, to, co czujecie? Na tej płycie znajdziecie wiele wersów, z którymi łatwo jest się utożsamić. Jednym z najbardziej nastrojowych utworów jest zdecydowanie numer Anioły. / Kinga
KIWI – Pętla
Na oficjalnie otwierającym nowy rozdział w życiu artystki krążku Wiktoria Nazarian hipnotyzującym głosem zaprasza słuchających do transowego tańca zrzucającego wszelkie blokady, szczególnie te nakładane przez nas umysł. W uniwersum młodej artystki nie ma uczuciowego tabu, nie ma również zahamowań dla podążającego za muzyką ciała, porwanego do odważnej podróży za sprawą wabiących do tańca bitów. W warstwie słownej KIWI w niezwykle czuły i opanowany sposób wchodzi na grunt niekoniecznie łatwych emocji, z którymi wydaje się być oswojona. Ciepła barwa głosu wokalistki podnosi temperaturę dość chłodnych brzmień elektronicznych produkcji czerpiących z wpływów IDM-u, ambientu czy microhouse’u. W moim odczuciu artystka zdecydowanie zasłużyła na wyróżnienie jej debiutu. Z dużym apetytem czekam na jej dalsze poczynania. / Ania
Maja Laura – Bardo
Drugi polski album, który w 2022 podbił moje serce, to „Bardo” od Mai Laury. Również debiut, i to z przytupem oraz bez pójścia na jakiekolwiek kompromisy. „Bardo” nie jest płytą robioną pod publiczkę, a wyłącznie z potrzeby serca, co słychać od pierwszej do ostatniej nuty. Gatunkowo niedający się zamknąć w żadne ramy, traktuje o godzeniu się ze stratą i przeżywaniu żałoby („bardo” w sanskrycie oznacza „stan pośredni”, o czym miałam okazję porozmawiać z artystką przy okazji wywiadu opublikowanego kilka miesięcy temu na łamach naszej stront). Nie jest to płyta, którą włączycie przy okazji sobotniego mycia okien; musicie oddać się jej w całości duszą i ciałem, a ona odwdzięczy się Wam rzadko spotykanym w naszych pędzących czasach pięknem.
Highlight: Otwierajacy album „Lavender Brown”. Jak to możliwe, że w jednej piosence tyle się dzieje, a do tego wszystko ma sens i tak dobrze ze sobą współgra? / Natalia
Makaya McCraven – In These Times
O tym artyście po raz pierwszy usłyszałam podczas audycji prowadzonej przez szanownego redaktora i mistrza gitary Marka Napiórkowskiego. Pan Marek podzielił się ze słuchaczami muzycznym odkryciem po jednym z koncertów w ramach Warsaw Summer Jazz Days 2022, na którym wystąpił chicagowski perkusista, kompozytor i producent Makaya McCraven. Kiedy na antenie Radia Nowy Świat po raz pierwszy popłynęły dźwięki jednego z utworów zapowiadających płytę In These Times, wiedziałam, że muzyka tego wykonawcy od tej pory nie wyjdzie mi z głowy. Niedługo potem miałam okazję usłyszeć występ Makayi podczas katowickiego OFF Festivalu, który utwierdził mnie w przekonaniu o wirtuozerstwie tego artysty i spotęgował mój podziw wobec jego talentu. 23 września nakładem XL Recordings ukazał się album In These Times, nad którym McCraven pracował wiele lat, w międzyczasie nagrywając i wydając kilka poprzednich krążków – rozpoczynając od In the Moment z 2015 r. Bez zająknięcia można powiedzieć, że dzieło nosi znamiona wyjątkowości, do których zalicza się też z pewnością fakt nagrywania ścieżek w aż pięciu różnych studiach i czterech salach koncertowych. 41 minut materiału podzielone jest na 11 utworów zdecydowanie nie zatrzymujących się wyłącznie w obszarze jazzu. Makaya McCraven nie trzyma się restrykcyjnie zasad gatunkowych i oprócz poruszania się w przypisywanej mu głównie stylistyce jazzowej otwiera się na wpływy innych kierunków muzycznych, co szeroko można by określić jako improwizowaną muzyką „czarnego pochodzenia”. I nie bez powodu taki trop jest tu wyczuwalny. Artysta bowiem wypracował i zebrał na płycie kompozycje złożone z elementów świata elektroniki, hip-hopu, podlewając je jazzowymi instrumentalnymi improwizacjami. Pasjonujące kolaże muzyczne. / Ania
Mrozu – Złote Bloki
Spotify Wrapped podpowiedział mi, że Mrozu był moim artystą numer jeden tego roku i nie pomylił się – Złote Bloki to zdecydowanie moja ulubiona płyta ostatnich dwunastu miesięcy. Mrozu zamienił swoją karierę w złoto i z każdym kolejnym projektem otwieram oczy szerzej J W Złotych Blokach serwuje nam inspiracje z lat 60-tych, funk oraz soul – i ta mieszkanka w połączeniu z głosem i charyzmą Mroza to czysty ogień! Zarówno energiczne Złoto, Nogi na Stół czy Kalifornia jak i spokojniejsze 4 dni czy Bez Świadków są skomponowane w ten sposób, że nie da się oderwać od nich uszu! Niewątpliwie Złote Bloki będą mi towarzyszyły również w nadchodzącym roku. / Marta
Natalia Przybysz – Zaczynam się od miłości
Zaczynam się od miłości to parafraza tytułu zbioru tekstów Kory wydanych w formie książki Miłość zaczyna się od miłości. Artystka po ubraniu słów charyzmatycznej wokalistki w swój muzyczny świat wyruszyła w piękną trasę koncertową, by wysłać do słuchaczy komunikat przepełniony spokojem, miłością i energią płynącą z natury. Obok siedmiu kompozycji do słów Olgi Jackowskiej na krążku Zaczynam się od miłości znalazły się też dwie autorskie piosenki Natalii ‒ Zew o terapeutycznych działaniach przyrody podczas pandemii oraz Jest Miłość o obcowaniu z energią drugiej kobiety. Artystka nie tyle przeszczepiła do nich twórczą myśl wyciągniętą z dorobku wokalistki Manaamu, ile jeszcze silniej zjednoczyła się z jej ideami. Być może nic nie dzieje się bez przyczyny i podejrzewam, że Kamil Sipowicz zwracając się do Natalii z pomysłem na takie wydawnictwo, kierował się konkretnym kluczem koncepcyjnym nie tylko w ujęciu artystycznym, ale również mając na względzie aspekty światopoglądowe. Z relacji artystki wynika, że tworzeniu materiału na płytę towarzyszył duch Kory, a to utwierdza mnie w przekonaniu, że harmonia wypływająca z tego albumu ma swoje połączenie z kosmosem. / Ania
Porcupine Tree – Closure/Continuation
Zagraniczną krótką listę moich tegorocznych The Best Of otwiera Porcupine Tree z „Closure/Continuation”. Ten album trafił tu trochę z poczucia obowiązku, bo PT przez osiemnaście lat było moim ulubionym zespołem. No właśnie – było czy jest? „C/C” przesłuchałam w tym roku wiele, wiele razy – najpierw dziękując niebiosom, że w ogóle się ukazało po niemal trzynastu latach przerwy od wydania poprzedniego krążka, potem ciesząc się, że to całkiem przyzwoita płyta, aż wreszcie… złoszcząc i smucąc, że jest taka zachowawcza. Steven Wilson przez lata swojej tytanicznej pracy na muzycznej scenie osiągnął tak wysoki poziom, że album, który w wypadku innych artystów mógłby zostać uznany za wybitny, w jego sytuacji jest co najwyżej przyzwoity. Ale zbliża się koniec roku, Stefan w końcu zawitał nad Wisłę z koncertem i zagrał nawet jeden z moich ulubionych utworów, więc będę miła – jeśli nie znacie PT, to „Closure/Continuation” powinien się Wam spodobać.
Highlight: Dużo osób twierdzi, że Porcupine Tree powinni podążać w kierunku wyznaczonym przez „Harridan”, wskazując ten utwór jako najlepszy na płycie, ode mnie jednak największe propsy za wokalizy z „Herd Culling” (I TE ANIMACJE Z TELEDYSKU NA KONCERCIE!!!) / Natalia
SB Maffija – Hotel Maffija 2
Płyta, której niebawem stuknie rok od momentu wydania, jest mega wciągającym projektem wytwórni SBM. Już nie pierwszy raz cała rapowa ekipa wybrała się w ustronne miejsce, by pokazać wachlarz swoich muzycznych możliwości i przekazać co im w sercu gra. Z jednej strony, uraczyli fanów vlogami z wyjazdu, a z drugiej stworzyli naprawdę porządną tracklistę, na której znalazły się numery bardzo refleksyjne oraz takie, które mocno bujają – szczególnie na żywo. Bez wątpienia album spodobał się szerokiemu gronu słuchaczy – świadczyć o tym może wyróżnienie przez Spotify. Wg podsumowania serwisu streamingowego, jest to najpopularniejszy album 2022 r., a dodatkowo, najpopularniejszym utworem 2022 został numer Lawenda, pochodzący z tego właśnie krążka. Ciekawymi propozycjami są również numery co to za bluza lanek? i Chodzę po Luwrze. To, oprócz wspomnianej Lawendy, chyba moje ulubione kawałki ze tej płyty. Poniżej jedyny utwór, w którym pojawiają się wszyscy artyści – Parapetówa. Sprawdźcie sami! / Kinga
Sorry Boys – Renesans
Płyta została wydana w listopadzie po trzech latach przerwy. Nie miała dużo czasu, żeby rozgościć się w moich słuchawkach i rzeczywiście przy pierwszym odsłuchu miałam mieszane odczucia. Jednak z każdym kolejnym razem poruszała czułe struny w moim muzycznym sercu. Napisana jest z perspektywy alter ego – Starry, która opowiada nam o swoim dążeniu do renesansu – nowego początku. Sorry Boys dalej eksperymentują z dźwiękiem i dają nam głębokie, wielowarstwowe aranżacje, ale prawdziwy kunszt grupy można docenić w spokojniejszych, lirycznych utworach jak końcowe Wenus czy Moje kochanie. Jeśli za pierwszym razem nie pokochacie Starry, warto dać jej drugą szansę. / Marta
T. Love – Hau hau
W 2022 zespół T. Love świetuje 40-ste urodziny, a wraz z płytą Hau hau odświeżył swoją twórczość, pomimo, że powrócił do dawnego składu sprzed trzech dekad. Muzycy poszli swoją ścieżką i wybrali lżejsze, popowo-rockowe brzmienia, zaprosili do udziału w projekcie gości – Kasię Sienkiewicz i Sokoła, którzy również dodali powiewu świeżości całokształtowi tego krążka. Pomimo, że Hau hau raczej nie stanie się kultowym wydawnictwem, panowie z T.Love pokazali, że wciąż mają w zanadrzu niespodzianki dla słuchaczy. / Marta
The Afghan Whigs – How Do You Burn?
The Afghan Whigs powracają po blisko pięcioletniej przerwie i najnowszym krążkiem udowadniają, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, a najlepsze – być może – dopiero przed nimi. How Do You Burn? już po pierwszym odsłuchu stał się mocnym kandydatem do tytułu jednej z moich płyt roku, a możliwość wysłuchania części składających się na niego utworów na żywo – podczas październikowego koncertu w legendarnym klubie The Showbox w Seattle – tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że oto mamy przed sobą nie tylko jedno z najlepszych wydawnictw w dyskografii zespołu, ale w ogóle – wśród wszystkich albumów 2022 roku. Być może to po części dzięki magii samego miejsca i okoliczności, w jakich przyszło mi na tym koncercie się znaleźć, ale hell yeah, naprawdę – na żywo ten materiał brzmi przepotężnie, choć mocy nie brakuje mu także przy odsłuchu w warunkach domowych. Choć na How Do you burn? możemy doszukać się kilku charakterystycznych dla grupy Grega Dulliego rozwiązań, choć pojawiają się na albumie pewne odwołania do ich wcześniejszej twórczości – przykładowo w postaci gościnnych udziałów znanej już z wydanego w 1998 roku krążka 1965 Susan Marshall i Marcy Mays, która w 1993 roku zaśpiewała razem z Gregiem My Curse (nota bene Domino and Jimmy można interpretować jako My Curse 30 lat później – kontynuację historii tej samej pary) – to jednak album ten jest jakby zupełnie nowym rozdziałem w życiu zespołu. W warstwie muzycznej mocne brzmienie gitar przeplata się tu z hipnotycznymi dźwiękami fortepianu i smyczków oraz trzymającą w ryzach całość przestronną perkusją (chapeau bas dla Patricka Kellera), a wszystko to ubrane jest w nieco melancholijną, czasem psychodeliczną, a jednocześnie ekstatycznie energetyczną fakturę. To w zasadzie krótki (39 minut), ale niezwykle treściwy album. Trudny do jednoznacznego zdefiniowania i okiełznania, wymagający skupienia materiał, którego siła tkwi w tej różnorodnej, a jednocześnie niezwykle spójnej i magnetycznej całości. Kawałkami, które najbardziej skradły moje serce są zamykający całość, przyprawiający o ciarki In Flames oraz 2 utwory, w których jako back up vocal pojawił się nieodżałowany Mark Lanegan – urzekający, zabarwiony gospel Take Me There i absolutnie hipnotyczny, nastrojowy, osadzony na mrocznych syntezatorach, thrillerowych klawiszach i przydymionym basie Jyja. Warto dodać, że oba te numery to nie jedyny wkład byłego wokalisty Screaming Trees w to wydawnictwo. To jemu bowiem zawdzięczamy tytuł albumu. Lanegan – bliski przyjaciel Dulliego, który był stałym bywalcem jego projektu Twilight Singers, a także jego muzycznym partnerem w The Gutter Twins – użył tego sformułowania w jednej z ostatnich rozmów z Gregiem. Swoją drogą chórki do Jyja Mark nagrał po drodze na lotnisko, z którego wylatywał do Irlandii… To był ostatni raz, gdy muzycy się widzieli. I jedno z ostatnich jego nagrań… I być może dlatego numer ten tak uderza, jakby podwójnie. / Magda
The HU – Rumble of Thunder
Bezapelacyjnym zwycięzcą w kategorii „zagraniczny album 2022” jest dla mnie Rumble of Thunder The HU. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę słuchać płyty PO MONGOLSKU, przede wszystkim jednak nie sądziłam, że coś, co kilka lat temu stało się muzycznym viralem jako egzotyczna ciekawostka przekształci się w pełnowymiarowy projekt zupełnie nie z tego świata. Jeśli moje dzieci zapytają mnie kiedykolwiek czego słuchałam mając 30+ lat, z dumną odpowiem, że był to mongolski śpiew gardłowy. Owszem, Rumble of Thunder czerpie garściami z tego, co znamy już doskonale z poprzedniego albumu, ale wykorzystując tradycyjne instrumentarium i tak charakterystyczne techniki śpiewu trudno osiągnąć zupełnie odmienny efekt – a jednak muzycy nie boją się eksperymentów, i na najnowszej płycie znajdziemy na przykład rzeczy, które zaklasyfikowałabym chociażby jako pop (nieco bardziej oryginalny i drapieżny, ale jednak pop).
Highlight: Black Thunder. Gdy słucham tego utworu, czuję się dumnym mongolskim wojownikiem, choć jestem kobietą i mieszkam w Polsce, a bronią wojuję co najwyżej w grach komputerowych. / Natalia
Yelawolf & Shooter Jennings – Sometimes Y
Powstała w wyniku zderzenia pozornie dwóch zupełnie odległych światów Sometimes Y to wspaniała, wielowymiarowa, eklektyczna płyta, która przeszła w Polsce chyba bez większego echa, a szkoda.Michael Wayne Atha – pochodzący z Alabamy, przez lata związany z wytwórnią Eminema, Shady Records – raper Yelawolf połączył siły z pochodzącym z Nashville wokalistą, gitarzystą, songwriterem i – zwłaszcza w ostatnich latach – przede wszystkim producentem muzycznym, tworzącym muzykę głównie na pograniczu southern rocka, country, americany, alternatywy i hard rocka – Shooterem Jenningsem. I była to jedna z chyba najbardziej elektryzujących współpracy minionego roku. W jej efekcie otrzymaliśmy oryginalny materiał, który choć w ogólnym ujęciu można by pewnie nazwać rock n’rollowym, to jednak nie daje się tak łatwo sklasyfikować. Warstwę muzyczną określiłabym jako hybrydę stadionowego rocka przełomu lat 70/80., southern-rocka i country-rocka, choć nie brakuje tu także charakterystycznych dla nowej fali elektronicznych i syntezatorowych wstawek, hip-hopowej energii, nawiązań do klasycznego country, hair metalu, pop rocka, a nawet elementów psychodelii. Sporo tego? Być może, ale w tym szaleństwie jest metoda. Już otwierający album, tytułowy numer Sometimes Y rozpoczynający się zaskakującym intro, które brzmi jak skrzyżowanie Davida Bowie z Van Halenem, a po którym następuje eksplozja prawdziwie ognistego, zadziornego blues-rocka, sprawia, że nie jesteśmy w stanie dokładnie określić, w którą stronę będzie podążać płyta. Nie ułatwia tego też kolejny kawałek – country/syntezatorowy Hole In My Head i następujący po nim niezwykle melodyjny, a przy tym nieco psychodeliczny Rock n Roll Baby. W dalszej części albumu znajdziemy i melancholijną, ubraną w brutalnie szczery tekst balladę Catch You On The Other Side, i progresywny, wymykający się wszelkim schematom Fucked Up Day z hipnotyzującą solówką gitarową w stylu Guns N’ Roses, a także mocne, energetyczne rockery (spróbujcie nie dać się wciągnąć w Make Me A Believer, usiedzieć nieruchomo przy Radio czy nie poruszyć choćby głową przy zamykającym album Moonshiner’s Run). Jak powiedział sam Jennings, ten projekt jest uosobieniem ich uwielbienia i podziwu jednocześnie zarówno dla historii muzyki, jak i dla poszukiwania nowych rozwiązań i otwierania się na nowe możliwości. Prawdziwa bomba. Za warstwę muzyczną odpowiada tu fantastyczny zespół w składzie: Shooter Jennings (syntezator, fortepian, gitara akustyczna) oraz jego wieloletni koledzy z bandu – Jamie Douglass (perkusja), Ted Russell Kamp (gitara basowa, gitara akustyczna, banjo) i John Schreffler (gitara elektryczna, chordofon). Do nadania całości ostatecznego kształtu w dużym stopniu przyczynili się także odpowiadający za miks i master David Spreng (znany ze współpracy z takimi artystami jak Bob Dylan czy The Smashing Pumpkins) i Pete Lyman (który na swoim koncie ma koopereację między innymi z Chrisem Stapletonem i zespołem Weezer). Wszystkim, bez wyjątku, należą się ukłony. Co warte podkreślenia, oprócz niezwykle ciekawej oprawy muzycznej, istotną rolę odgrywają tu także same teksty i… WOKAL. Na całej płycie bowiem, za wyjątkiem jednego tylko kawałka – Shoe String – Yelawolf nie rapuje, a śpiewa. I to jak śpiewa… Złoto. Sprawdźcie koniecznie. / Magda