fot. Karol Makurat (Tarakum Photography)

I’m (No Longer) a Party Girl. Relacja z koncertu Michelle Gurevich w Gdańsku

Ta historia ma dwa początki:

1. Jest początek sierpnia 2011. Właśnie skończyłam 22 lata, a wakacje spędzam w koszmarnej pracy, sprzedając ludziom rzeczy, których nie potrzebują. W słuchawkach jej głos, obsesyjnie wręcz zapętlony. Tkwię w toksycznej relacji. Mam złamane serce. 

2. Jest koniec listopada 2017. Łapię pociąg między zajęciami na uczelni i pracą tylko po to, żeby posłuchać jej zaledwie kilkadziesiąt minut. Koncert odbywa się w Cafe Kulturalna, kilka godzin wcześniej organizująca go agencja Follow the Step informuje, że choć to wtorek, wydarzenie rozpocznie się dopiero o 23:00. Jestem zmęczona, ale spragniona jej głosu. Niestety, nagłośnienie jest tak fatalne, że wychodzę po dwóch utworach. Mam złamane serce.

Koniec jest tylko jeden, 16.03.2023, w gdańskim klubie Drizzly Grizzly. Postanawiam ponownie spotkać się z Chinawoman, która od kilku lat występuje pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem – Michelle Gurevich. Choć słucham jej dużo rzadziej niż jeszcze kilka lat temu, wreszcie chcę ją USŁYSZEĆ (a nie jedynie SŁUCHAĆ) na żywo. Nie mam zbyt wielu oczekiwań. Jestem zmęczona. I’m (no longer) a Party Girl.

Michelle Gurevich – Party Girl (źródło: Michelle Gurevich)

I wiecie co? 

To jeden z lepszych koncertów, na jakich byłam.

Nie zrozumcie mnie źle. Michelle nie uczyniła niczego wyjątkowego. Nie uczynił tego również Robin Thomson, na co dzień występujący jako gitarzysta w zespole Michelle, który tego wieczoru pełnił rolę jej supportu. Ale właśnie na tym polega magia ich muzyki – na braku magicznych sztuczek, na prostym, brutalnie bezpośrednim przekazie i tekstach, które wywołują czasem rumieniec zawstydzenia, częściej jednak wyrozumiałe kiwanie głową. Bo kto z nas nie tęsknił za serotoninowym hajem, doświadczanym podczas pierwszych tygodni zakochania, kto przez chwilę, będąc w związku, nie marzył o – choć kilkudniowych – wakacjach od miłości…? 

fot. Aleksandra Wojcińska (między uchem a mózgiem)

Twin Sons, czyli wspomniany już Robin Thomson, rozpoczął wieczór zaledwie dwudziestominutowym setem. Jego przeszywający głos, któremu towarzyszyła wyłącznie gitara, zdążył jednak zbudować intymny klimat, idealnie przygotowując publikę pod występ Michelle. Artystka, choć kazała na siebie trochę poczekać, zaczęła występ z wysokiego C – chwilę po wejściu na scenę usłyszeliśmy bowiem dźwięki uwielbianego (nie zawaham się użyć tego określenia – przez wszystkich) Lovers Are Strangers. Ten utwór to twórczość Michelle w pigułce – niejednoznaczny, chwytliwy, choć słodko-gorzki i diabelnie intelektualny w warstwie tekstowej. Podczas trwającego niewiele ponad godzinę występu dostaliśmy przekrój sześciu wydanych do tej pory albumów. Usłyszeliśmy więc i tragikomiczną Avivę, twistująco-swingujący Music Gets You Girls czy jedną z nowszych kompozycji, Goodbye My Dictator (która jest jednocześnie protest i love songiem).

fot. Karol Makurat (Tarakum Photography)

Artystka angażowała się w mini-dialogi z publicznością, zapowiadając utwory w żartobliwy sposób, rzucając ironiczne komentarze dotyczące ich przesłania czy swojego życia. Wykonywane kompozycje brzmiały niemal identycznie jak na płytach, i nie jest to zarzut, a komplement – niewielu artystów i niewiele artystek osiąga taki poziom wiary w swoje umiejętności, aby nie uciekać się do technologicznych sztuczek na swoich albumach, oraz taki poziom znajomości swojego głosu, aby pod wpływem stresu i po długiej podróży brzmiał niemal tak identycznie jak na płycie. Magnetyzm Gurevich sprawił, że, choć zwykle trzymam się na koncertach dalej od sceny, tym razem musiałam podejść blisko, jak najbliżej – chciałam spojrzeć na jej piękny uśmiech, usłyszeć wszystkie półtony, które nie docierały na koniec Drizzly Grizzly. Jedyny niedosyt, jaki pozostał mi po spotkaniu z Michelle, to bis – zaledwie jeden utwór, First Six Months of Love, który bardzo chciałam usłyszeć… ale liczyłam również na Drawn To You czy Russian Ballerina. Cóż, może następnym razem. Bo następny będzie na pewno, choć rzadko tyle razy goszczę na koncertach jednego artysty.

fot. Aleksandra Wojcińska (między uchem a mózgiem)

W czasach fastfoodowej muzyki, płytkich tematów i wszędobylskiego auto-tune’a kanadyjska singer-songwriterka osiągnęła coś, co zdarza się wyłącznie wybitnym artystom – bez fajerwerków, kilkunastoosobowego zespołu zespoliła w jeden wieczór rzesze obcych sobie osób, które w intymnym uścisku kołysały się, od czasu do czasu uśmiechając do swoich własnych wspomnień i przeżyć. Muzyka Michelle Gurevich przenosi w czasie, bo słuchając jej czułam się jakbym miała znów dwadzieścia lat, a wszystkie romanse i cały (miłosny) świat leżał u mych stóp, z drugiej zaś strony stuknęła mi mentalnie pięćdziesiątka, i przeżyłam już to wszystko, o czym Michelle śpiewa swoim głębokim, czasem wręcz znudzonym (bynajmniej nie w sensie negatywnym) głosem.

fot. Karol Makurat (Tarakum Photography)

Co, poza niedosytem, wyniosłam z tego koncertu, i co chciałabym przekazać Wam, drodzy czytelnicy? Wnioski mam właściwie dwa. Po pierwsze, czasem mniej znaczy więcej. Są artyści, do których nie pasują wielkie festiwalowe sceny, a raczej małe (najlepiej!) zadymione i niemal klaustrofobiczne wnętrza malutkich klubów. A po drugie, wszystko w naszym życiu ma swój czas. Jest czas na złamane serca, jest czas na zakochanie; jest czas na spełnianie marzeń i odpoczynek. W moim życiu wreszcie nadszedł czas na dojrzałą miłość do Michelle Gurevich. Mam nadzieję, że i w Wasze nadchodzące wiosenne dni wniesie nieco… ekscytującego czasu.

Autorami zdjęć wykorzystanych w tekście są Aleksandra Wojcińska (między uchem a mózgiem) oraz Karol Makurat (Tarakum Photography). Serdecznie dziękujemy za udostępnienie!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Pearl Jam, Ten; album cover
30 lat albumu „Ten” – historia pierwszego dziecka Pearl Jam