Dlaczego Bloodflowers zespołu The Cure doceniam dziś bardziej niż 20 lat temu, gdy krążek ukazał się na rynku? Myślę, że prosta, a w prostocie swej złożona odpowiedź kryje się w stwierdzeniu: każda płyta ma swój czas.
Jedna z najważniejszych płyt zespołu The Cure – Bloodflowers, obchodziła w lutym 2020 roku dwudziestą rocznicę powstania. Pamiętam, że słuchałam jej przez jakiś czas, będąc w liceum. Potem porzuciłam ją w kąt, utwierdzając się w przekonaniu, że wydane 10 lat wcześniej Disintegration jest najlepszym krążkiem, jaki zespół wydał w swojej (ówcześnie) dotychczasowej karierze. Do pewnej muzyki często trzeba dojrzeć i dzisiaj, wracając do Bloodflowers z okazji jubileuszu, chcę Wam o tym opowiedzieć.
Przede wszystkim mam pytanie. Czy czytają nas jacyś posiadacze winyla Bloodfowers? Jeśli tak, wiedzcie Państwo, że jesteście szczęściarzami. Pierwsze tłoczenie z 2000 roku trudno gdziekolwiek kupić, a jeśli już, to cena bywa zawrotna. Z okazji okrągłych dwudziestych urodzin winyl został wznowiony jako specjalna edycja na Record Store Day, ale w polskich sklepach również rzadko można go upolować.
Bloodflowers bywa uważany za część trylogii, razem z płytą Pornography i Disintegration. Dla mnie to trzy najlepsze płyty zespołu, a to że stanowią pewną całość, potwierdził berliński koncert The Cure w 2002 roku, podczas którego zagrali właśnie te albumy od deski do deski. Rok później wydane zostało DVD z zapisem tego wydarzenia, nazwane nie inaczej niż Trilogy. Nie da się ukryć, że melancholia i smutek to motyw przewodni, który łączy wspomniane dzieła. Kilkakrotnie spotkałam się z opiniami, że przecież cała twórczość The Cure to tylko depresyjne melodie i mroczne klimaty. Jednakże nic bardziej mylnego! Dyskografia zespołu jest bogata i obok charakterystycznego dla nich melodyjnego grania, czerpią tradycję z punk rocka, którego echa słychać choćby na pierwszej płycie Boys Don’t Cry (z 1980 roku), czy rockowym albumie Wish z 1992 roku. Pomiędzy Pornography (z 1982 r) a Disintegration (z 1989 r) i Bloodflowers (z 2000 r) zespół nagrywał płyty o przeróżnym charakterze.
Warto wspomnieć, że przy nagrywaniu płyty Bloodflowers, Robert Smith zapowiedział, że będzie to ich ostatni krążek. Czuł się wypalony i zmęczony długimi trasami koncertowymi. Nie wszyscy brali te słowa na poważnie, gdyż Disintegration również było kiedyś zapowiadane jako ostatni album. Po wydaniu Bloodflowers, pod wpływem pozytywnego przyjęcia przez słuchaczy i krytyków, frontman zespołu stwierdził, że tak właśnie powinna brzmieć ostatnia płyta The Cure. Ku uciesze fanów ponownie jednak okazało się, że zapowiadany jako finalny album w rzeczywistości finalnym się nie stał. Szczęśliwie czas zweryfikował słowa Smitha i pokazał, że muzycy pomimo wieloletniej działalności, mają ciągle coś do powiedzenia, wciąż mają także apetyt na granie.
Czemu zatem kilkanaście lat temu płyta Bloodflowers nie zdobyła mojego zainteresowania na miarę Disintegration? Odpowiedź nasuwa mi się dosyć banalna… nie trafiła na odpowiedni czas. Robert Smith w wywiadach przyznał, że obydwie płyty były bardzo osobiste, wręcz autobiograficzne. Disintegration tworzona była z perspektywy człowieka, który skończył 30 lat. Opowiada o jego odczuciach, miłości, zagubieniu i sposobie patrzenia na świat. Bloodflowers to ten sam mężczyzna, po ukończeniu 40 roku życia. Dalej mówi o miłości, ale również melancholii, smutku i przemijaniu. Potrzebowałam czasu, by ten album docenić. A że lubię piękne ballady traktujące o miłości i wcale się tego nie wstydzę, zapętlam teraz na zmianę Pictures of you (Disintegration) z There is no if (Bloodflowers). I muszę przyznać, że brzmi to świetnie.