Alice In Chains – Dirt. 30 lat później.

Karolina Andrzejewska (The Superunknown), Magda Żmudzińska (Strona B)

Są takie płyty, które nie dają człowiekowi spokoju, które uwierają, bolą, czasem rozdzierają serce, innym razem budzą niepokój, a jednak wciąż nie sposób się od nich oderwać, niemożliwym jest do nich nie wracać. Są takie płyty, które potrafiły zmienić bieg wydarzeń i odegrać kluczową rolę w historii muzyki; płyty, które stawały się opus magnum nie tylko dla danego zespołu, ale dla całego gatunku; płyty, które wywierały znaczący wpływ nie tylko na dane pokolenie i kolejne generacje muzyków, ale i po prostu – na miliony słuchaczy na całym świecie. Jedną z takich płyt jest „Dirt”. O wydanym 29.09.1992 r. drugim albumie studyjnym Alice In Chains powiedziano już wiele. Czy można wnieść coś nowego do historii? Cóż, okazuje się, że 3 dekady później zarówno sami artyści, jak i pozostałe osoby zaangażowane w produkcję albumu, wciąż mają sporo nieodkrytych i nieujawnionych wcześniej anegdot. Dzielili się nimi z fanami podczas 30-dniowej celebracji 30. urodzin albumu na kanałach społecznościowych zespołu. Czy jednak z perspektywy „nie-uczestników” wydarzeń można opowiedzieć historię na nowo? Pewnie można, tylko opowieści takich było już też wiele. Może zatem warto byłoby opowiedzieć swoją historię „Dirt”? Gdy przygotowywałyśmy się do napisania tego nietypowego, dwugłosowego, tekstu, zadawałyśmy sobie powyższe pytania. Jednocześnie chciałyśmy uczcić tak okrągły i piękny jubileusz tej jednej z najważniejszych nie tylko dla muzyki, ale i osobiście dla nas, płyt, w sposób najlepszy z możliwych. I – last but not least – chciałyśmy uczcić go razem, wspólnie. Jesteśmy najlepszym dowodem na to, że siła grunge’owej rewolucji, która wybuchła w północno-zachodnim regionie Stanów Zjednoczonych w latach 90., 3 dekady później wciąż oddziałuje i to na zupełnie drugim końcu świata. Nasze drogi pewnie nigdy nie skrzyżowałyby się, gdyby nie zamiłowanie do „Sceny Seattle”. Połączyła nas muzyka i, wdzięczne za taki obrót spraw, to jej chcemy oddać tu, razem, hołd. Jesteśmy koleżankami „po fachu”, „po piórze”, słuchaczkami, czytelniczkami, wielbicielkami grunge’u i fankami Alice In Chains, a to jest nasza historia ich kultowej już płyty.

Czy pamiętasz kiedy po raz pierwszy usłyszałaś „Dirt”?

Karolina: Na pewno było to w czasach gdy chodziłam jeszcze do liceum, czyli jakieś 25 lat temu. Pewnie najpierw usłyszałam „Would?” i wielce prawdopodobne, że Alice in Chains pojawili się w moim życiu naturalną koleją rzeczy, krótko po tym jak zachwyciłam się Nirvaną. Na pewno wydawali mi się najbardziej mroczni, a ich muzyka najcięższa i najbardziej przytłaczająca, jeśli chodzi o brzmienie Seattle.

Magda: Podobnie było u mnie. Z Alice In Chains zetknęłam się po raz pierwszy dobrych kilka lat po wydaniu „Dirt”, właściwie w czasie, gdy zespół zawiesił już działalność, a Jerry pracował nad swoim pierwszym solowym krążkiem – „Boggy Depot”. Początek lat 90., który zbiegał się jednocześnie z początkiem mojej szkoły podstawowej, upływał mi pod znakiem fascynacji Guns N’ Roses i Aerosmith. I w czasie, gdy większość koleżanek wieszała nad łóżkiem plakaty popularnych wówczas boysbandów, na mnie ze ścian spoglądały ekipy Axla i Stevena Tylera. Pierwszym zespołem z Wielkiej Czwórki, który poznałam, była oczywiście Nirvana. Pamiętam jak na dyskotekach szkolnych skakaliśmy do „Smells Like Teen Spirit”. Zaraz po Nirvanie w moim życiu pojawił się Pearl Jam, a dopiero później Alice. Ale o ile nie jestem w stanie umiejscowić w pamięci dokładnie momentów, gdy po raz pierwszy usłyszałam „Nevermind” czy „Ten” w całości, o tyle doskonale pamiętam gdzie i kiedy po raz pierwszy usłyszałam „Dirt”. Być może częściowo wynika to z faktu, że byłam już po prostu 5 lat starsza niż wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z Nirvaną i PJ, pamięć jest więc nieco „świeższa”. Lubię jednak myśleć o tym w taki sposób, że moment ten tak bardzo wrył mi się w pamięć, bo po prostu od pierwszego odsłuchania wiedziałam, czułam podskórnie, że mam przed sobą nie tylko coś, do czego będę wracać latami, ale też coś, co znacząco wpłynie na całe moje życie. Nie jestem pewna czy w tamtej chwili zdawałam sobie sprawę, że zespół, który nagrał ten album, zostanie jednym z najważniejszych zespołów mojego życia i że odegra tak ważną rolę w dalszym kształtowaniu mojej wrażliwości muzycznej. Dziś nie mam co do tego, że tak właśnie się stało, najmniejszych wątpliwości.

Czy jest jakiś utwór, który dziś – 3 dekady później – odbierasz zupełnie inaczej niż na początku?

Karolina: Nie wybiorę konkretnego utworu a raczej całych ich zestaw. Na początku mojej przygody z AiC nie wiedziałam, że „Junkhead”, „Dirt”, „God Smack”, „Hate to Feel” i „Angry Chair” (ułożone właśnie w tej kolejności na albumie) opowiadają jedną historię – historię o uzależnieniu od narkotyków i że ma ona być przestrogą, a nie zachętą do sięgnięcia po używki. Przez to teraz płyta wydaje mi się być jeszcze bardziej przytłaczająca, pozbawiona optymizmu. A jej tytuł uważam tym bardziej za niezwykle trafnie dobrany.

Magda: Hmm, myślę, że właściwie wszystkie utwory odbieram dziś zupełnie inaczej niż na początku. Gdy poznałam „Dirt” byłam tak naprawdę jeszcze dzieciakiem i – patrząc z perspektywy czasu – nie mogłam po prostu tak całkowicie rozumieć, o czym ta płyta w rzeczywistości jest. I nie chodziło oczywiście wyłącznie o barierę językową–ówczesną nieznajomość angielskiego na wystarczającym poziomie, ale o istotę poruszanychtu problemów. Tak całkiem na poważnie zaczęło to do mnie docierać dopiero po śmierci Layne’a, która ogromnie mnie poruszyła i – mimo wszystko, mimo, że można było spodziewać się tego, jak ta historia się skończy – zszokowała. Do dziś pamiętam dokładnie moment, w którym się o niej dowiedziałam. Kolejne dni i tygodnie upłynęły mi na zapętlaniu i analizowaniu kaset Alice. To właśnie wtedy po raz pierwszy wszystkie kawałki na tym krążku – łącznie z wspomnianym przez Ciebie zestawem – i ich nieprzypadkowa kolejność, złożyły mi się w jedną całość… I poraziły mnie wówczas ze zdwojoną mocą.

Gdybyś miała wskazać Twój ulubiony utwór na „Dirt” i taki, który mogłabyś stamtąd wyrzucić, to byłyby to…?

Karolina: Tak naprawdę mogłabym wymieć kilka utworów, które określiłabym mianem ulubionych. Na pewno byłoby to „Them bones” i „Would?”, ale także „Rooster”, „Rain when I die”, „Down in a hole”. Jeśli musiałabym zdecydować, co wyrzucić, to byłby to „Sickman”. Trochę drażni mnie jego specyficzne, rozedrgane brzmienie.

Magda: O nie! To są zawsze tak trudne wybory… Nie jestem w stanie wskazać jednego utworu więc – żeby nie było, że wymienię tu zaraz prawie całą płytę –  jeśli chodzi o te ulubione to również wskażę 5 i w większości będą się pokrywać z Twoimi typami. Przypadek? Nie sądzę! „Rain When I Die”, „Down In a Hole”, „Would?” – to ze wspólnych, a dodatkowo „Junkhead” i tytułowy „Dirt”. No dobra, wymienię 6, bo „Rooster”a również darzę wielkim uczuciem. Bardzo nie chcę niczego wyrzucać, ale jeśli już muszę, to – prędko, prędko, zanim się rozmyślę i zmienię zdanie– „God Smack”. Ze względu na… no właśnie, to specyficzne, rozedrgane brzmienie. Zwłaszcza w warstwie wokalnej. Oba kawałki – „Sickman” i „God Smack” mają wiele cech wspólnych – mam wrażenie, że to wielokrotnie zmieniane tempo i strojenie gitar oraz zastosowanie różnych, dynamicznie zmieniających się tonacji wokalnych, były jakimś swego rodzaju psychodelicznym eksperymentem. I o ile w „Sickman” efekt końcowy bardzo mi się podoba, o tyle w „God Smack” w pewnym sensie wzbudza mój niepokój, czuję się trochę tak, jakby całe zawarte w tym kawałku złość i frustracja całkowicie mi się udzielały. To z jednej strony oczywiście i bezsprzecznie stanowi o sile tego utworu, jednak emocje, które mi towarzyszą podczas odsłuchu, są tu dla mnie nad wyraz ciężkie i trudne do zniesienia.

Płytę reprezentowało 5 singli… Gdybyś sama miała wybrać 5 kawałków, które najpełniej oddają wg. Ciebie charakter całej płyty, byłyby to….

Karolina: Wybrałabym „Junkhead”, „Dirt”, „God Smack”, „Hate to Feel” i „Angry Chair”, ponieważ to one odnoszą się do głównego wątku całego albumu, jakim jest motyw uzależnienia od narkotyków. Niemniej, gdybym miała polecić jakichś reprezentantów, które mogłyby zachęcić do posłuchania całości osobie nie znającej  w ogóle Alice in Chains, to byłyby to: „Rooster”, „Them Bones” i „Would?” – każdy z nich traktuje co prawda nieco o czymś innym, ale wszystkie pięknie definiują muzykę Alice in Chains – są grunge’owe, ale ocierają się mocno o metal, a dodatkowo każdy z nich opowiada o jakimś ważnym życiowym wątku, z których wszystkie mają wspólny mianownik – śmierć.

Magda: Właściwie nie wiem czy dokonałabym tu jakichś większych zmian. Z pewnością zostawiłabym otwierający płytę „Them Bones” i zamykający „Would?” i to nie tylko ze względu na umiejscowienie tych utworów na płycie, choć ono też jest nie bez znaczenia. Rozpoczynający się charakterystycznym, ikonicznym już dziś, ciężkim riffem i mocnym krzykiem „Them Bones” już od pierwszych sekund wstrząsa słuchaczem i przyciąga jego uwagę. Sygnalizuje mu tym samym, że czeka go ciekawa, nieoczywista, ale przy tym niełatwa przeprawa. Nisko-strojone, agresywne, wykorzystujące zmienną dynamikę (nieparzyste metrum w zwrotkach, parzyste w refrenach) brzmienie doskonale współgra tu z harmoniami wokalnymi Layne’a i Jerry’ego i z ciężkim tekstem, podejmującym trudny temat śmierci, choć – wbrew temu, jak niejednokrotnie interpretowano padające tu słowa – nie chodzi tu o śmierć samą w sobie, a bardziej o zmierzenie się ze strachem przed nią, oswojenie się z nią i właściwe poradzenie sobie z czasem, jaki człowiekowi pozostał. Ostatni utwór na płycie, jeden z największych przebojów i chyba bezsprzecznie jeden z najlepszych kawałków grupy – „Would?” – jest z kolei hołdem złożonym przyjacielowi, któremu tego czasu zabrakło – Andrew Woodowi. W warstwie lirycznej, jak zaznaczał sam autor kompozycji – Jerry Cantrell – chodziło przede wszystkim o zwrócenie uwagi na problem łatwego i często bezrefleksyjnego oceniania decyzji innych osób, oskarżania ich wręcz, bez podejmowania próby zrozumienia, wczucia się w czyjąś sytuację. I prawdę mówiąc gdybym nie wiedziała, że piosenka ta została napisana dla nieodżałowanego frontmana Mother Love Bone, mogłabym uznać, że jest klamrą dla opowiadanej na „Dirt” historii, jej zamknięciem.Dlatego nawet gdybym nie wiedziała o jej prawdziwej inspiracji, o Andrew, wybrałabym ją również na singiel. Oczywiście przemawiałby też za tym fakt, że wokalnie i muzycznie jest po prostu majstersztykiem o potężnej sile rażenia. Na pewno zostawiłabym także „Down In a Hole”, jako ukazującą łagodniejsze oblicze, lżejszą i dającą nieco wytchnienia od dominującego na płycie dusznego, ciężkiego klimatu – zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej – odsłonę grupy. Wypuszczenie „Angry Chair” na singlu również wydaje mi się świetnym posunięciem – po pierwsze kawałek ten lirycznie oddaje doskonale charakter płyty, po drugie – jest, wydaje mi się – pięknym sposobem na docenienie przez zespół, a zwłaszcza przez jego mózg – Jerry’ego – wkładu Layne’a, który w całości sam skomponował ten utwór. Być może jedynie zamiast wspaniałego i oczywiście uwielbianego przeze mnie „Roostera” na singiel wybrałabym… kawałek, o którym przed chwilą powiedziałam, że bym go usunęła. Brzmi niedorzecznie? Na pierwszy rzut oka być może, ale uważam, że jest w tym sens. Wybrałabym go z tych samych powodów, o których wspomniałam w poprzedniej wypowiedzi – „God Smack” jest dla mnie trudnym w odbiorze utworem, ale jednocześnie nie sposób przejść obok niego obojętnie, wymazać go z pamięci. Wzbudza dyskomfort, ale jednocześnie jest doskonały technicznie, uwiera i jest nieznośny, ale nie dlatego, że jest słaby, przeciwnie – właśnie dlatego, że jest tak mocny.

Co Twoim zdaniem jest motywem przewodnim płyty?

Karolina: Zdecydowanie uzależnienie, ludzka śmiertelność, problemy emocjonalne, które doprowadzają na skraj i które potrafią niszczyć relacje. Trzeba być ekstremalnie zdesperowanym by zaśpiewać:  „I want you to kill me and dig me under, I want to live no more”. A to tylko delikatniejszy fragment tekstu utworu tytułowego.

Magda: Tak, tu zupełnie się zgadzam i nie wiem, czy znalazłabym bardziej adekwatny wers. Tą płytą zespół rozprawiał się z własnymi demonami, praca nad tym krążkiem natomiast – jak sami zresztą podkreślali – była dla nich swego rodzaju autoterapią. Album podejmuje tematy śmierci, uzależnienia, rozpadających się relacji, samotności, trudnych wyborów, ale też jest próbą wyjścia z tej patowej sytuacji, uporania się z własnymi zmorami, wykorzystania czasu, jaki człowiekowi pozostał, próbą zrozumienia drugiej osoby i próbą zrozumienia samego siebie. Afirmacją życia, a nie – wbrew temu co, o zgrozo, pojawiało się we wczesnych recenzjach – śmierci. Ukazaniem dramatu uzależnienia, a nie jego gloryfikacją.

Jaki jest Twój ulubiony teledysk do singla reprezentującego płytę?

Karolina: Wybrałabym chyba „Rooster” ze względu na fabułę i historię, którą opowiada, ale na przykład „Down in a hole” pokazuje zespół od nieco innej, bardziej wyluzowanej strony, co też jest bardzo ciekawe.

Magda: „Rooster” też byłby jednym z moich głównych typów, ale chyba ze względu na przede wszystkim wartość sentymentalną, wskazałabym jednak zdobywcę MTV Video Music Award(1993) w kategorii Best Video from a Film – „Would?”. Nie zliczę, ile razy obejrzałam ten teledysk, ale z całą pewnością żadnego innego teledysku z „Dirt” nie widziałam tak wiele razy. Poniekąd pewnie oczywiście wynikało to z wysokiej rotacji, na jakiej się znajdował choćby w MTV, ale nie tylko. Już w dobie You Tuba wielokrotnie wracałam też do tej pozycji. Przeplatające się ujęcia zespołu, kręcone w nieistniejącym już dziś klubie Under The Rail, z kadrami z filmu Singles, tworzą niezwykle przyciągający uwagę, a jednocześnie będący jakimś takim symbolicznym znakiem czasu, wizytówką epoki, obraz. Gdybyśmy miały rozpatrywać teledyski pod kątem wartości artystycznej czy kunsztu reżyserskiego, to oczywiście znaleźliby się tu dużo mocniejsi kandydaci do miana numeru 1 – choćby wyreżyserowany przez Matta Mahurina klip do „Angry Chair” – ale to jednak „Would?” jest tym, z którym wiąże się najwięcej moich wspomnień, to on przywołuje w mojej pamięci wyraźne skojarzenia, obrazy, okoliczności i… ludzi, bo kojarzy mi się z bardzo konkretnymi, bliskimi mojemu sercu, osobami.

Co sądzisz o oprawie graficznej albumu i jego tytule? Czy oddają trafnie (i jeśli tak, jak bardzo) zawartość materiału? A może gdybyś miała tytuł krążka zamienić na jakieś jedno inne słowo, to byłoby to…?

Karolina: Niczego bym jeśli chodzi o tę płytę, a więc również jej oprawę graficzną i tytuł, nie zmieniła. Uważam bowiem, że oba te elementy są dobrane do zawartości płyty wprost idealnie. Okładka „Dirt” jest jedną z moich ulubionych, tym bardziej, że, co wielce imponujące, powstała głównie przy zaangażowaniu, kreatywności i pracy jej twórcy – Rocky’ego Schencka a nie zastosowaniu wymyślnych efektów komputerowych. Rocky wykorzystał prawdziwe i stworzone przez siebie samego rekwizyty i zatrudnił modelkę do odegrania roli postaci niemalże żywcem pogrzebanej na stworzonej w studio pustyni. Całość wygląda wyjątkowo wiarygodnie i monumentalnie, robi wprost piorunujące wrażenie. Co do tytułu natomiast, jest on perfekcyjną korespondencją z tym, jakie treści znajdziemy na krążku. Brud – brzmieniowy, bo w końcu w warstwie muzycznej to naprawdę ciężki album, ale też liryczny bo opisywane są tu naprawdę trudne i bolesne kwestie bycia uzależnionym, pogrążania się w nałogu, zagrzebywania w nim.   

Magda: Tak, ja również uważam, że wszystko tu jest doskonale spójne i tak naprawdę nie zmieniłabym niczego. Gdybym jednak musiała wymyśleć alternatywny tytuł, może rzuciłabym po prostu: „Dark”, bo ten mrok chyba oddawałby, podobnie jak brud, zarówno to, co kryje się w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, a także to, co pomiędzy wersami i tym, co(w ogóle stało) za całą tą płytą. Okładka jest fantastyczna i przerażająca zarazem, była dla mnie wstrząsająca w latach 90., jest i dziś, niewiele się w tej kwestii zmieniło. Rocky Schenck jest wielkim artystą, ale ja niezmiennie podziwiam także modelkę – 21-letnią wówczas Mariah O’ Brien – wytrzymać w tej pozycji, z uszczelnioną gliną głową, przez wiele, długich godzin, to naprawdę nie lada wyczyn. Warto jednak było, bo efekt rzeczywiście jest spektakularny, a okładka jest – moim zdaniem – jedną z najlepszych okładek nie tylko w dyskografii AiC, czy grunge’owych zespołów, ale w historii muzyki w ogóle. Prawdziwe dzieło sztuki.

Czy „Dirt” jest Twoją ulubioną płytą AiC? Dlaczego tak/nie?

Karolina: Jest jedną z dwóch ulubionych, bo drugą jest „Jar of Flies”. Obie są zasadniczo różne od siebie, szczególnie jeśli chodzi o ich moc. „Jar of Flies” to album akustyczny i niezwykle krótki (trwa nieco pond pół godziny), jednak robi olbrzymie wrażenie, jest to po prostu piękna, chwytająca za serce muzyka. „Dirt” ma z kolei idealnie wyważony środek ciężkości, jest kwintesencją Alice in Chains i nie bez przyczyny płyta ta traktowana jest jak opus magnum zespołu. A trzeba dodać, że była to druga w jego dorobku płyta czyli taka, której zawsze trudniej niż debiutowi.

Magda: To prawda. Choć myślę, że wiele osób – podobnie jak ja – najpierw usłyszało „Dirt”, a dopiero później sięgnęło po „Facelift”, który swoją drogą też uwielbiam. Trudno byłoby mi jednoznacznie określić, czy „Dirt” jest moją ulubioną płytą zespołu. Wracam do niej równie często, jak do pozostałych krążków. Gdybym jednak musiała wybrać, powiedziałabym, że jest jedną z ulubionych, z pewnością również obok „Jar Of Flies”, ale też obok „MTV Unplugged”. To chyba moja tzw. święta trójca, jeśli chodzi o dyskografię zespołu. Swoją drogą, Alice’owe MTV Unplugged to moim zdaniem najlepszy i najbardziej poruszający unplugged ever. Z wielu względów. Jak teraz się tak nad tym zastanawiam, to wybór „Jar Of Flies” i „MTV Unplugged” chyba może sugerować, że ja po prostu bardzo lubię piękne i smutne płyty. I rzeczywiście, coś w tym jest. Ale chyba często jest tak, że to co chwyta za serce i wyciska łzy z oczu, jest sercu zawsze w pewnym sensie bliższe. Na obu tych płytach wokal Layne’a, to, o czym śpiewa i w jaki sposób to robi, porusza moje najczulsze struny, sprawia, że odbieram te utwory każdą komórką swojego ciała, przeżywam je razem z nim, że mam wrażenie, że on zwraca się bezpośrednio do mnie – i że zarówno ja doskonale rozumiem jego, jak i on doskonale rozumie mnie. Wytwarza się tu jakaś taka w pewnym sensie absurdalna (mam tego świadomość), ale jednak bliska, intymna relacja. Wyjątkowe doznanie.

Jaka jest Twoja ulubiona anegdota związana z powstaniem albumu?

Karolina: Tu także mogłabym wybrać kilka. Choćby przytoczoną wcześniej dotyczącą powstawania okładki albumu. Jedną z moich ulubionych jest też historia stworzenia utworu „Rooster” oraz teledysku do niego. „Rooster” to kompozycja odnosząca się do doświadczeń ojca Jerry’ego Cantrella z okresu, który jako żołnierz spędził na wojnie w Wietnamie. Przed przystąpieniem do pracy nad teledyskiem jego reżyser Mark Pellington prowadził rozmowy zarówno z Jerry’m jak i jego ojcem na ten temat. To przyczyniło się do pojednania ojca z synem, ale także pomogło Pellingtonowi dokończyć dokument poświęcony jego własnemu ojcu.

Magda: O tak, to jest wspaniała historia. Moją ulubioną anegdotą chyba z kolei, którą poznałam właściwie przypadkiem – przy okazji przeprowadzania rozmów do artykułu na 30-lecie „Nevermind” – jest to, że ujęcia z Alice in Chains, które zostały wykorzystane w filmie Singles, były kręcone dokładnie tego samego dnia, gdy Nirvana grała po raz pierwszy „Smells Like Teen Spirit” w OK Hotel, 17.04.1991. I miało to miejsce  dokładnie po drugiej stronie ulicy! Wielki boom na Seattle jeszcze się wtedy nie zaczął („Nevermind” miała ukazać się dopiero za parę miesięcy), ale – według moich ówczesnych rozmówców, którzy byli naocznymi świadkami tych wydarzeń – dało się już wówczas wyczuć w mieście jakieś wrzenie, to wszystko kipiało, buzowało i za chwilę miało wybuchnąć. Tego dnia nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, jak to wszystko się potoczy, ale z całą pewnością dało się już wyczuć, że coś wisi w powietrzu. Te dwa, z perspektywy czasu tak ważne wydarzenia, odbywające się w tym samym momencie i w odległości zaledwie tylko kilku kroków (wiele osób wędrowało pomiędzy tymi wydarzeniami i znalazło się tego wieczoru w obu miejscach), zdawały się to tylko potwierdzać. O istocie „Smells Like Teen Spirit” nie ma co dyskutować, to oczywiste. Ale mam też mniej oczywistą opinię, mianowicie, że film „Singles” – nie znajdujący zresztą uznania wśród wielu uczestników lokalnej sceny i jej ówczesnych fanów – był także istotnym czynnikiem przełomowym, jeśli nie dla całego gatunku, to dla samego Alice In Chains. Gdyby nie soundtrack, na którym znalazł się „Would?” zanim jeszcze „Dirt” zostało w ogóle nagrane, być może losy zespołu potoczyłyby się zupełnie inaczej. To właśnie sukces „Would?” bowiem pozwolił im wypłynąć na szerokie wody.

Czy uważasz, że „Dirt” ma szansę zachwycić słuchacza również dziś, 30 lat od swojej premiery? Jeśli tak, to czym?

Karolina: Jak najbardziej. Uważam, że to płyta ponadczasowa, więc jeśli tylko ktoś poszukuje tego rodzaju brzmień, na pewno zachwyci się „Dirt”. To niezwykle spójny album, po prostu klasyk tamtych czasów. Zresztą, nie wyobrażam sobie, że ktoś słuchający rocka mógłby w jakimś momencie nie trafić na muzykę Alice in Chains. Nawet jeśli w nią nie wpadnie po uszy, to należy ją przynajmniej znać i doceniać to, jaką odegrała rolę w historii muzyki.

Magda: Zdecydowanie, zresztą uważam że nie tylko ma szansę, ale uchwyca tę uwagę, a najlepszym na to dowodem wydaje się być fakt, że płyta w ostatnich tygodniach ponownie wskoczyła zestawienia Billboard Hot 200, i to od razu na 9. pozycję. 2 miesiące wcześniej, na początku sierpnia, osiągnęła natomiast status pięciokrotnej platyny. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nie jest to tylko zasługa starych fanów, ci wszak zazwyczaj ten album już w swojej kolekcji mają i wątpię, aby decydowali się na zakup kolejnych egzemplarzy. Oczywiście statystyki podnosi także w pewnym stopniu specjalne wydanie „Dirt”, jakie zespół na tę okrągłą rocznicę postanowił wypuścić, ale pamiętajmy o tym, że nakład tej specjalnej edycji był też limitowany. Wyjątkowy box, który zapewne każdy fan chciałby mieć w swojej kolekcji, ukazał się na rynku w ilości wyłącznie 3000 sztuk.

Dlaczego Twoim zdaniem ta płyta jest warta poznania? Co jest w niej takiego wyjątkowego?

Karolina: Myślę, że wszystko co powiedziałam wcześniej można potraktować jako pean na cześć tej płyty. „Dirt” jest wyjątkowa również przez kontekst czasów, w których powstała. Tam też ostatecznie krystalizuje się brzmienie zespołu. Nie bez powodu Cameron Crowe wybrał „Would?” na singiel promujący jego film „Singles”.

Magda: To bezsprzecznie jedna z najważniejszych płyt lat 90., jeśli nie w ogóle – w historii muzyki rockowej. To album, który – jak powiedziałaś – ukształtował ostatecznie tak charakterystyczne, rozpoznawalne i niepodrabialne brzmienie grupy. To krążek, który jest wymagający – wymaga skupienia i poświęcenia uwagi, nie da się go słuchać w tle – ale, gdy uwagę tę już poświęcimy, dostarcza też wielu emocji, nie sposób przejść obok niego obojętnie. Raz wysłuchany, zostawia trwały ślad w pamięci. To uchwycenie na płycie wyjątkowego momentu w czasie – patrząc z perspektywy całej sceny. To też niezwykle ważny fragment historii – patrząc z perspektywy samego zespołu. To wreszcie też wielki, wspaniały i nieodżałowany Layne Staley, jeden z najpotężniejszych wokali wszech czasów. Ten album wywarł ogromny wpływ na wielu artystów i niezwykłą frajdę sprawia też odnajdowanie jego śladów w ich dziełach. Jednym z moich ulubionych, dodajmy tegorocznych – aby podkreślić ponadczasowość tej muzyki – albumów o wyraźnych Alice’owych i konkretnie „Dirtowych” konotacjach, jest „Mirrorcell” Grega Puciato. Jeśli ktoś jeszcze nie zapoznał się z tą płytą, polecam nadrobić zaległości.

To na koniec – Twój ulubiony cytat z „Dirt”?

Magda: „Down in a hole and I don’t know if I can be saved

See my heart, I decorate it like a grave

You don’t understand who they thought I was supposed to be

Look at me now, a man who won’t let himself be”

Właściwie mogłabym tu zacytować cały tekst tego utworu. Nie znajduję nawet odpowiednich słów, aby wyrazić w pełni swoje uwielbienie dla tego kawałka i zawartych w nim wersów.

Karolina: Na pewno ten z “Angry Chair”:

“Loneliness is not a phase

Field of pain is where I graze

Serenity is far away”

jest doskonałym podsumowaniem dla całości albumu. Za bardzo poetycki uważam ten fragment „Down in a Hole”:

„I’ve eaten the sun so my tongue

Has been burned of the taste

I have been guilty of kicking myself in the teeth

I will speak no more of my feelings beneath.”

Cały tekst “Rooster” jest też, w mojej ocenie, wspaniałym i pełnym bólu opisem cierpienia żołnierza, który zmuszony jest brać udział w wojnie i zabijać innych ludzi. Ale przytoczone cytaty to tylko wyimki, reprezentacyjne, ale jednak tylko fragmenty. Warto posłuchać albumu „Dirt” w całości, wczytać się we wszystkie teksty, aby dostrzec ich wzajemne uzupełnianie się i wydobyć zaklęty w wersach sens.

Magda: Lepiej bym tego nie ujęła.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Powrót, by znów zniknąć – Genesis “We can’t dance”