Są albumy, które wywierają na nas niezapomniane wrażenie, choć w dorobku danego artysty nie można nazwać ich przełomowymi czy wybitnymi. Trafiają w czuły punkt i odpowiedni moment, a słuchanie ich to za każdym razem podróż w czasie – właśnie do tej chwili, gdy zagościły w naszym życiu.
W 2002 miałam 13 lat. Nie było wtedy Spotify, z Internetu korzystałam raczej sporadycznie, a muzyki słuchałam głównie na odtwarzaczu mp3, który był dla mnie urodzinowym prezentem i świętością. Często popadałam wówczas w stany niejasnej melancholii, wzamagane przez wszelkiego rodzaju podróże. Nie liczył się cel, liczyła się droga – czy to pociągiem, autem czy też autobusem. Podczas którejś z tych właśnie podróży usłyszałam A Sorta Fairytale, potem zobaczyłam niepokojący i romantyczny jednocześnie teledysk i… przepadłam. Ognistowłosa piękność o wyjątkowym głosie i niezwykłym talencie do tekstów zagościła na stałe w moim życiu.
Tori Amos, bo o niej mowa, znana była mi wcześniej wyłącznie z nazwiska. Kojarzyłam ją z nieprzystępną, przeintelektualizowaną muzyką, której słuchają ludzie grubo po czterdziestce. Tymczasem wkrótce będę trzy razy starsza niż w momencie, gdy zrządzeniem losu usłyszałam Tori po raz pierwszy, a moje muzyczne życie zmieniło się na zawsze.
Ale po kolei. Scarlet’s Walk w zeszłym roku obchodziło 20-lecie wydania. To siódmy album w dyskografii Amos, i po buntowniczych początkach z czasów Little Earthquakes (skądinąd poprzedzającego Scarlet’s Walk o równą dekadę) wyznaczył ścieżkę, którą artystka od tego czasu kroczy właściwie nieprzerwanie – ścieżkę wysmakowanego, artystycznego popu. Płytę otwiera dość niepozorne (przynajmniej w warstwie muzycznej) Amber Waves. Ot, utwór jaki mogłaby puścić każda stacja radiowa, z charakterystycznym dla Tori pianinem, z przebijającą się nieco funkową linią basu i odrobinę rzewnym post-chorusem. Jednak to, co w twórczości artystki zawsze było wyjątkowe, to jej teksty – dopracowane pod każdym względem, wieloznaczne i pełne intertekstualnych odniesień. Osadzone głównie w kulturze amerykańskiej, często odnoszące się do kobiecych doświadczeń – i tych dobrych, i tych tragicznych (Me and a Gun). Na Scarlet’s Walk również nie brakuje tekstów ambitnych. Tym razem są jednak mniej polityczne czy społeczne, a bardziej osobiste, opowiadające o uczuciach i pokazujących bardziej kruchą stronę Amos. Na albumie znalazł się również utwór, który przyniósł artystce rzeszę nowych fanów i jeszcze większą rozpoznawalność – wspomniany już A Sorta Fairytale, rodzaj odwróconej miłosnej ballady, z niezwykłym klipem, w którym obok Tori wystąpił Adrien Brody.
Scarlet’s Walk udowadnia dwie rzeczy – Tori Amos jest wybitną pianistką, przed którą ten instrument nie ma żadnych tajemnic. Po drugie, przedłużeniem fortepianu jest jej własny głos (lub odwrotnie). Te dwa „instrumenty” wystarczą, aby bez elektroniki i auto-tune’a stworzyć płytę ambitną, pełną różnorodnych utworów, jednocześnie utrzymanych w charakterystycznym, „toriamosowym” stylu. To właśnie wokal i opowiedziane nim historie są tutaj na pierwszym planie, i to właśnie emocje „grają” na Scarlet’s Walk główną rolę.
Cała płyta jest historią podróży, i to podróży niezwykłej, do wnętrza samej siebie, od najjaśniejszych do najciemniejszych zakamarków własnej duszy. Wskazanie moich ulubionych momentów na albumie to nie lada wyzwanie. Zaczęłabym od swoistego punktu kulminacyjnego, utworu numer dwanaście. I Can’t See New York to – moim zdaniem – jedna z zaledwie dwóch gorzko-smutnych kompozycji na albumie. To piosenka o zagubieniu, a jedna z interpretacji tekstu wskazuje na możliwy opis katastrofy lotniczej – Scarlet umiera w wypadku, aby mogła narodzić się Tori. A może odwrotnie…? Na wyjątkową uwagę zasługuje również utwór tytułowy. Scarlet’s Walk łączy w sobie motywy historyczne (kolonizację i opresję rdzennych Amerykanów) z hipnotyzującą linią basu przeplatającą nieco funkowy refren. Gdybym jednak miała wskazać najważniejszy dla mnie utwór, zdecydowałabym się na Taxi Ride. O ile muzycznie nie wyróżnia się niczym szczególnym, dla mnie jest historią przyjaźni wyjątkowej, bo przyjaźni z samym sobą. O ile inni ludzie mogą nas opuścić, o tyle zawsze mamy siebie. I’m glad you’re on my side, still, śpiewa Tori. Cieszę się, że wciąż jesteś po mojej stronie, i tak już zostanie.
Obok głównego popowego “nurtu” na płycie znajdziemy pełno odniesień, puszczonych do słuchacza oczek czy łączenia pozornie niepasujących do siebie elementów. To także wyjątkowo długi album, trwający ponad 74 minuty i zawierający aż 18 utworów. Czy nie jest to przerost formy nad treścią? Jeśli pochylimy się nad tytułową Scarlet (nietrudno zauważyć związki z samą Tori, choć w szkole powtarzali, aby nie utożsamiać podmiotu lirycznego z autorem dzieła…), to jej muzyczny spacer stanowi właściwie Bildungsroman, powieść rozwojową, i ukazuje nam rozwój, przemianę moralną i dojrzewanie postaci. Scarlet/Tori przeżywa miłosne rozczarowania, cierpi, ale uczy się również odpuszczać, stawiać siebie na pierwszym miejscu i być dla siebie najlepszą przyjaciółką.
I to właśnie od pierwszych dźwięków urzekło mnie w Scarlet’s Walk. Podróż, którą rozpoczęłam z Tori wiele lat temu to moja podróż w głąb siebie, która właściwie trwa do dziś i nie wygląda na to, żeby szybko miała się skończyć. Nie umiem pisać o jej twórczości subiektywnie, tak jak nie umiem bez wzruszenia myśleć o spotkaniu, które odbyłam z artystką po koncercie w 2014 roku. Niech więc ten tekst nie będzie recenzją, a hołdem, który składam Tori, jej siódmej płycie i wszystkim Szkarłatnym Dziewczynom w nas, gdziekolwiek teraz jesteśmy i przez cokolwiek obecnie przechodzimy.