Counting Crows, Butter Miracle, Suite One, album cover
Counting Crows, Butter Miracle, Suite One, album cover

Od „Rain King” do „Rat Kings”. Wielki powrót króla. Counting Crows – „Butter Miracle Suite One” (recenzja)

Na nowy album Adama Duritza i Counting Crows czekaliśmy blisko 7 lat. Co prawda niespełna 20-minutowa EP-ka pozostawia pewien niedosyt, ale wiemy, że jeszcze w tym roku zespół planuje wypuścić drugą część suity. Jeśli „Butter Miracle Suite One” jest wstępem do tego, czego możemy spodziewać się dalej, zapewniam Was – warto czekać.

Counting Crows powracają po siedmiu latach nieobecności na scenie muzycznej z miniwydawnictwem „Butter Miracle Suite One”, w którym doskonale łączą znane fanom motywy z nowymi niuansami i niezwykle pasującymi do otaczającej nas rzeczywistości tekstami utworów. Trwająca niespełna 20 minut, emanująca świeżością czterościeżkowa EP-ka, tchnęła w zespół nowe życie i pokazała, że grupa wciąż jest w doskonałej formie. Teraz być może nawet jeszcze lepszej niż w 2014 roku, w którym ukazał się jej ostatni album – „Somewhere Under Wonderland”. Przerwa okazała się niezwykle budująca. Czasem dobrze jest się zatrzymać lub nawet zrobić krok do tyłu po to, aby potem móc zrobić 2 kroki w przód.

Płytę otwiera kawałek „The Tall Grass”. To utwór, który niespiesznie się rozwija i powoli kreuje swoją atmosferę. Od akustycznych gitar, w których pobrzmiewają delikatne, folkowe echa i pozostających w tle, a jednak nadających rytm, nienachalnych dźwięków elektro, do fortepianu, perkusji i atmosferycznej gitary elektrycznej w dalszej części kompozycji. Od spokojnego, cichego śpiewu, momentami przyjmującego formę słowa mówionego, do coraz bardziej przybierającego na sile, intensywnego, namiętnego i przeszywającego wokalu, który nie tyle idealnie wpasowuje się w prowadzoną linię melodyczną, ile sam zdaje się nadawać jej rytm. Tu muzyka podąża za głosem, nie głos za muzyką. Od zawoalowanego we wstępie tekstu, do rozdzierających serce końcowych wersów. Gdyby siłę piosenki sprawdzać miarą uczuć, jakie wywołuje w słuchaczu, powiedziałabym, że jest to prze-potężny utwór. Coś wspaniałego.

Kolejny numer – „Elevator Boots” – jest swego rodzaju odą do ukochanego rock’n’rolla. Ta wciągająca, refleksyjna kompozycja w pewnym stopniu nawiązuje do brzmienia, które uczyniło zespół światowym fenomenem. Doskonałe połączenie gitar akustycznych z mocniejszą gitarą elektryczną i fortepianem stylistycznie tworzą niezwykle melodyjną mieszankę alt-rocka i pewnych elementów country; w lekkiej, niemal ghoustowej perkusji możemy natomiast doszukać się jazzowych inspiracji.  „Elevator Boots” z jednej strony jest opowieścią o zespole, o jego podróżach, trasach koncertowych, o relacjach z fanami i emocjach towarzyszących spotkaniom z publicznością na żywo. Z drugiej strony to chyba poniekąd oda do koncertów w ogólnym ujęciu. Koncertów, których tak bardzo nam wszystkim brakuje. „Everything that feels alive is in one more show”.

„Angel Of 14th Street”, trzeci w kolejności utwór, zdecydowanie przyspiesza. Ma podnoszący na duchu, niemal taneczny rytm, choć lirycznie nie jest to do końca radosny utwór. Duritz opowiada tu historię kobiety, która przeprowadziła się ze słonecznej Californii do napędzanego sztucznymi, nigdy niegasnącymi światłami Nowego Jorku. Można odnieść wrażenie, że za pomocą tej metafory wokalista opowiada historię własnej podróży i osobistych, trudnych zmagań związanych z zaburzeniami dysocjacyjnymi, na które cierpi. Muzycznie utwór napędza świetna gitara basowa i bajeczne aranżacje smyczkowe. Mamy tu również dwie wspaniałe solówki – genialną, melodyjną, lekko jazzową trąbkę i szorstką, intensywnie rockową gitarę elektryczną. Porywające.

„Bobby And The Rat-Kings” – ostatnia część tej muzycznej suity – to Cunting Crows w swoim radosnym, energetycznym wydaniu. Alt-rockowemu, mocniejszemu brzmieniu, akompaniuje wspaniały fortepian. Niezależnie od tego, czy stanowi jedynie tło dla szybszych zwrotek i refrenów, czy nadaje wiodący rytm wolniejszej partii, jest jednym z najjaśniejszych punktów tego utworu. Minimalistyczne piano, a ma się wrażenie, że absolutnie niezbędne. Lirycznie numer ten poniekąd odwraca scenariusz „Elevator Boots”. Ponownie mamy tu postać Bobby’ego, tym razem historii przyglądamy się jednak z perspektywy fanów, dla których nieraz muzyka i wszystko, co związane z ich ukochanym zespołem, jest całym życiem.

Każda piosenka w 20-minutowej suicie tworzy spójną całość i jako taką powinniśmy ją traktować. Wypuszczenie więc samego „Elevator Boots”, jako singla zapowiadającego epkę, może nieco dziwić. Jego miejsce na krążku, jako utworu nr 2, nie jest przypadkowe. Jest to fragment pewnej całości. Wyrwany z kontekstu, wysłuchany poza sekwencją, może nie oddawać w pełni jego mocy, siły przekazu, może nie być zrozumiany/odebrany w sposób taki, w jaki teoretycznie odebrany być powinien. Z drugiej strony jednak, kawałek ten jest tak dobry, że moim zdaniem w pojedynkę również jest się w stanie obronić. Jeśli dla tej EP-ki miał być wybrany jakiś singiel, to nie dziwię się, że padło właśnie na ten utwór. Starym fanom przypomina o zespole i daje im coś, na co czekali – mieszankę czegoś dobrze znanego ze świeżymi, nowymi motywami. Nieobeznanych z twórczością grupy odbiorców jest też w stanie zaciekawić na tyle, aby sięgnęli po więcej.

Każdy z 4 utworów EP-ki zawiera również pewne zakodowane odwołania, które zagorzali fani mogą rozpoznać, nowi odbiorcy zaś mogą spróbować rozszyfrować. Na krążku znajdziemy sporo powracających tematów z poprzednich płyt.  Przykładowo, w „The Tall Grass” możemy doszukać się nawiązania do tekstu „Have You Seen Me Lately?”. Da się tu także odnaleźć echa kilku innych kompozycji, jak chociażby „Murder Of One”. Gdzie jeszcze możemy znaleźć takie odniesienia? Pozostawiam to do odkrycia słuchaczom.

Niespełna 20-minutowa suita przemija szybko, być może za szybko. Pozostawia poczucie lekkiego niedosytu. Te 4 utwory (5 – jeśli weźmiemy pod uwagę winylowe wydanie, gdzie na stronie B dość nieoczekiwanie znalazł się tytułowy utwór z debiutanckiej płyty grupy z 1993 roku – „August and Everything After”) wywołują nieodpartą chęć wielokrotnego włączania przycisku replay. Udowadniają, że grupa wciąż jest w doskonałej formie i w dalszym ciągu nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Pokazują także, że zespół niezmiennie nie jest stricte mainstreamowy. Wciąż znajduje się tam, gdzie jest mu chyba najwygodniej – lekko na uboczu. I nadal, w swojej lidze jest niepokonany. W przeciwieństwie do wielu grup powstałych w okresie rozkwitu rockowej sceny alternatywnej w pierwszej połowie lat 90. wciąż także na tej scenie jest. I chyba jeszcze długo będzie. Mam przynajmniej taką nadzieję.  Wiemy, że jeszcze w tym roku zespół planuje wypuścić drugą część suity. Jeśli „Butter Miracle Suite One” jest wstępem do tego, czego możemy spodziewać się dalej, zapewniam Was – warto czekać.

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Bloodflowers po raz drugi