Oxford Drama. Fot. Nelly Valverde.
Oxford Drama. Fot. Nelly Valverde.

Oxford Drama: Ten album był dla nas miksturą (wywiad)

Czas jest głównym determinantem naszego życia – jedni go zabijają, inni się z nim ścigają, jedni idą z jego duchem, a inni za nim nie nadążają. Dla jednych czas to pieniądz, inni traktują go jak terapeutę, bo leczy ich rany i uczy pogody. A jak postrzegają go członkowie grupy Oxford Drama, którzy wydali w tym roku album zatytułowany „What’s The Deal With Time?”? Gosia Dryjańska i Marcin Mrówka w rozmowie z Anią Grabowską najpierw sięgają do wspomnień z podwórka ery pre-internetowej, by po chwili wgryźć się w temat działania algorytmów i zdradzić, czego więcej można dowiedzieć się o czasie w naszych czasach.

Jarek Szubrycht w recenzji Waszego najnowszego krążka zamieszczonej w Gazecie Wyborczej nazwał go jako „feelgood album”. Bardzo mi się spodobało to określenie zaczerpnięte ze świata kinematografii, w którym fani X muzy wyróżniają kategorię filmów podnoszących na duchu. Czy zgadzacie się z tym, że krążek „What’s The Deal With Time?” jest właśnie taki?

Marcin: To przewrotne określenie. Generalnie nie zgadzamy się z tym z racji tego, że trochę inne uczucia towarzyszyły nam podczas tworzenia tego albumu. Osobiście wydawało mi się, że jego odbiór będzie pod tym względem inny, że nie będzie się kojarzył jako „feelgood album”. Ale okazuje się, że to się w ogóle nie wyklucza – te uczucia, które towarzyszyły nam podczas pracy nad albumem i te, które towarzyszą odbiorcom przy jego odsłuchu nie muszą być tymi samymi uczuciami. I tak naprawdę jest to taki win-win.

Gosia: Zdaliśmy sobie również sprawę z tego, że w trakcie prac nad albumem rzeczywiście pojawiały się różne emocje – od tych najbardziej pozytywnych towarzyszących pierwszym pomysłom, aż po te trudniejsze, kiedy świetne pomysły w wersji demówkowej napotykały problemy na drodze do kolejnego etapu rozwoju. Nie każdy utwór pod względem tekstowym czy brzmieniowym zaliczaliśmy też do tej samej kategorii emocji. Wydaje mi się, że ten album był dla nas taką miksturą. Jeżeli podejmujemy jakieś dla nas ważne współczesne tematy – bo i odnoszące się do technologii, i do relacji międzyludzkich, i relacji z sobą samym – to zawszę będziemy zahaczać o zupełnie różne przestrzenie emocjonalne. Przekonaliśmy się o tym, że krążek wzbudza dużo pozytywnych emocji, dostając sygnały od jego odbiorców. Wyszliśmy już wtedy ze sfery prac nad płytą i staraliśmy się spojrzeć na to, jak ktoś inny może ją postrzegać. Jeżeli artyście towarzyszą różne odczucia w trakcie robienia albumu, a później ta muzyka jest na przykład odbierana bardziej optymistycznie, to w sumie dobrze.

Zaczynaliście swoją muzyczną działalność w momencie wybuchu popularności duetów elektro-popowych na polskiej scenie (to mniej więcej wtedy pojawiły się m.in. Xxanaxx, The Dumplings, Bokka, Rebeka). Od tego czasu trochę się pozmieniało, zmienił się rozkład sił, u Was natomiast nastąpiła wyraźna ewolucja brzmieniowa. Jak odbieracie swoje przeobrażenie na przestrzeni czasu tak od wewnątrz?

Gosia: Wydaje mi się, że teraz zewnętrznie i wewnętrznie jesteśmy spójni. Czujemy, że muzyka gitarowa jest i zawsze była nam najbliższa i na zewnątrz to pokazujemy. Gdy zaczęliśmy grać w 2014, tak naprawdę nie wiedzieliśmy za bardzo, że wykształciła się taka scena w Polsce. Nie wynikało to z tego, że nie byliśmy zainteresowani tym, co się dzieje na naszym rynku muzycznym. 

Marcin: Słuchaliśmy po prostu głównie zagranicznej muzyki.

Gosia: Tak. Bardzo lubiliśmy Kamp!, bardzo lubiliśmy Rebekę i taka wiedza nam wystarczała na tamtą chwilę. Mieliśmy małe auto, każde z nas miało pokój w domu rodzinnym i nie za dużo sprzętu. Chcieliśmy jednak spróbować, jak to jest grać i byliśmy ciekawi, co jesteśmy w stanie razem stworzyć. Mimo wszystko w głębi serca te gitary były cały czas na przodzie i wydaje mi się, że to pomogło się zmienić. Nauczyliśmy się okazywać na zewnątrz nasze intencje muzyczne.

W nawiązaniu do tytułu płyty, czego nowego dowiedzieliście się o czasie w trakcie prac nad trzecim krążkiem? 

Marcin: Dowiedzieliśmy się tego, że wszyscy wiemy tak samo mało. Utwierdziliśmy się w tym przekonaniu chyba nawet nie tyle podczas pracy nad albumem, co kiedy już ten album wyszedł. Nie mówię tu nawet o definicji czysto naukowej, ale tak ogólnie, o takim subiektywnym odczuwaniu czasu. Okazuje się, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i wszyscy mamy z tym jakiś problem. Jednym czas płynie za szybko, innym za wolno, jedni w ogóle tracą rachubę czasu, a inni za dużo czasu spędzają, myśląc o nim samym. Jest to temat, który dotyczy w sumie każdego z nas, a przed którym trochę nie da się uciec, chyba że po prostu wyłączy się te myśli, choć wydaje mi się, że one gdzieś tam się koniec końców gromadzą w podświadomości. Odpowiadając na pytanie, nie dowiedzieliśmy się nic a nic o samym czasie. Myślę, że to była taka przygoda, której rezultatu od samego początku byliśmy świadomi i wiedzieliśmy, na co się piszemy, natomiast bardzo chcieliśmy zgłębić ten temat.

A który wers jest Wam bliższy: „time is not my friend” czy „what’s exactly the deal with time”?

Gosia: Osobiście mnie się to zmienia bardzo często. Czasami rzeczywiście czuję, że czas nie jest moim przyjacielem, a niekiedy jednak myślę, że z upływem czasu może nie staję się mądrzejsza – nie jestem tu aż tak odważna w takim stwierdzeniu – ale na pewno zdobywam jakieś doświadczenia. Ten czas jest więc chwilami nieprzyjacielem, a chwilami stara się pokazać, że nie jest taki zły. A czasami rzeczywiście nie wiem po prostu, o co chodzi z tym czasem, więc ten drugi tekst też jest dosyć prawdziwy.

A za czym tęsknicie (z czasów pre-internetowych) jako „dzieci lat 90.”, jako jedno z ostatnich pokoleń (jeśli nie ostatnie), które miało możliwość dorastania w takim analogowym świecie?

Marcin: To są takie rzeczy, które nie dotyczą już mnie. Myślę, że mógłbym być upoważniony do tego, żeby tak odpowiadać, gdybym wciąż był dzieckiem. Chociaż w pewnym sensie jestem. Zabrzmię teraz jak boomer, ale bardzo dobrze wspominam czas spędzony na dworze w latach 90. i wczesnych dwutysięcznych. Może to kwestia tego, że przebywam teraz za mało czasu na zewnątrz, a może tego, że mieszkam w innym miejscu niż to, w którym dorastałem, ale mam wrażenie, że obecnie w ogóle mniej czasu wolnego młodzi ludzie spędzają w ten sposób. W grę wchodzi także kwestia nadopiekuńczości rodziców, która, mam wrażenie, występuje teraz częściej niż kiedyś. Podam przykład – ostatnio rozmawiałem o tym trochę ze swoimi rodzicami. Kiedy miałem te kilka-kilkanaście lat i jeździliśmy z kolegami na rowerze, to przemieszczaliśmy się daleko poza nasze osiedle, często w nieznane rejony – bez telefonu czy Google Maps. W jakiś sposób było to oczywiście niebezpieczne i jako rodzic miałbym pełne prawo się martwić. Natomiast w tamtym czasie, ze względu na brak telefonów rodzice nie wiedzieli o wszystkim, a współcześnie rodzic byłby na tak zwanym F5, odświeżając co chwilę telefon lub po prostu próbując się dodzwonić. Zmierzam do tego, że był w tym jakiś taki aspekt przygodowy, oczywiście chodzi tu o perspektywę dziecka. Osobiście czuję, że właśnie to dorastanie na podwórku bardzo ukształtowało mnie pod kątem dorosłego życia. Trochę żałuję, że moje dziecko prawdopodobnie nie będzie znało takiego świata.

Gosia: Robimy sobie z Marcinem czasami takie wspominki, że kupujemy lody, które jedliśmy jak byliśmy dziećmi i porównujemy do tego, jak one kiedyś smakowały. Doskonale wiemy, że one kiedyś smakowały lepiej i inaczej. (śmiech) Jestem ciekawa, czy rzeczywiście tak bardzo się różniły, ale składem w jakimś stopniu na pewno. Inną kwestią jest coraz niższy wiek momentu dołączenia do społeczności internetowej. Właściwie wydaje mi się, że młodsze pokolenia niemalże od urodzenia żyją w Internecie, podczas gdy my staliśmy się częścią tego świata, będąc nieco starsi, zakładając profile na portalach społecznościowych dopiero jako późni nastolatkowie. Śmiałyśmy się kiedyś z Anią, która  gra u nas w zespole na klawiszach i śpiewa chórki, że na całe szczęście nasza obecność w Internecie za dzieciaka czy za czasów nastoletnich nie jest tak zaznaczona, bo te wszystkie nasze stylówki byłyby udokumentowane. Ta dokumentacja wszystkiego, to jest coś, z czym na przykład, jeżeli byłabym częścią kolejnego pokolenia, to mogłabym sobie z tym nie radzić, musiałabym nauczyć się dawać sobie z tym radę. Mam takie śmieszne wspomnienie z dzieciństwa, kiedy moja koleżanka z klasy z podstawówki chciała mi coś powiedzieć godzinę przed lekcjami i zadzwoniła na telefon domowy, żeby mi to przekazać, mimo że i tak za godzinę widziałyśmy się w szkole. Miałyśmy może po 10 lat, ale nie miałyśmy telefonów komórkowych, nie mówiąc już o Facebooku czy Messengerze. Koleżanka zadzwoniła więc na telefon domowy, który przyniosła mi moja mama, zdziwiona zastanawiała się, czy coś się stało. Na pewno nie chcę wrzucać współczesnych dzieci i wszystkie przyszłe pokolenia do jednego wora, bo na pewno romantyzujemy naszą przeszłość, ale cieszę się dołączyliśmy do tego dziwnego cyfrowego świata z większą świadomością.

Tak, to na pewno zadziałało na naszą korzyść, dzięki czemu w innych aspektach życia do tego momentu wejścia w świat wirtualny dawaliśmy z siebie dużo więcej w rzeczywistości tu i teraz. Z czymś innym mamy do czynienia dziś, kiedy nawet chwilowej nieobecności w sieci towarzyszy uczucie straty, tęsknota i rozkojarzenie. Można polemizować, ale wydaje mi się, że  zjawisko „fear of missing out” naprawdę dotyka sporej liczby ludzi.

Marcin: Takie FOMO pojawiło się u mnie w dzieciństwie w momencie, kiedy koledzy i koleżanki mieli dzwonki polifoniczne, a ja jeszcze monofoniczne. Czułem, że coś wielkiego i przełomowego mnie omija. Za tym się tęskni. (śmiech)

Wykazujecie się niezwykłą dokładnością i sumiennością podczas tworzenia muzyki. Dotarłam do takiej wypowiedzi, że Waszą nadrzędną zasadą jest, żeby „brzmienie odzwierciedlało to, co towarzyszy [Wam] podczas pisania”. Takie precyzyjne podejście do pracy chyba nie jest zbyt popularne w dzisiejszej zabieganej rzeczywistości. Czy dobrze myślę?

Marcin: Dobre pytanie. Na ile brzmienie innych wykonawców, i jeśli już, to jakich, uzależnione jest od tego, w jak zabieganych czasach żyjemy? W jakimś stopniu na pewno tak jest i myślę, że głównie dotyczy to muzyki popowej albo szeroko rozumianej popularnej. Nie wiem, czy pop i muzykę popularną w dzisiejszych czasach wciąż można uznawać za to samo. Jeśli chodzi o pop, mam na myśli taki rasowy, spełniający szeroko rozumiane kryteria gatunkowe (stąd wiele popu powstaje poza tzw. mainstreamem), a przez muzykę popularną rozumiem coś, co niekoniecznie musi być popem, ale jest popularne. Myślę, że w jakiś pośredni sposób, ale jednak jest to związane z pędem czasu i sposobem, w jaki konsumujemy muzykę, na jakich to się odbywa nośnikach. Idąc na przystanek tramwajowy, częściej słuchamy muzyki na słuchawkach jakiejś znanej firmy z Kalifornii, która dodała je do swojego modelu telefonu albo słuchamy jej właśnie z głośników telefonu czy z komputera. Mam wrażenie, że na przykład rzadziej odsłuchujemy całe albumy w bardziej sprzyjających domowych okolicznościach, na lepszym sprzęcie  stereo itd. To też się wiąże z kultem singli w dzisiejszych czasach i w jakiś sposób to ich brzmienie, pod tym kątem jeszcze bardziej zostało wyśrubowane. Są to mechanizmy, które istniały już w sumie od wielu dekad, związane od pewnego momentu z wojną głośności, ale też z paletą tych brzmień, po jakie się sięga, a które są w jakiś sposób najbardziej efektywne, najbardziej przyciągające uwagę. Jest to związane z głośnością i konkretnymi częstotliwościami, ale nie będziemy na takich technicznych aspektach się skupiać, bo temu tematowi tak naprawdę można by poświęcić całą rozmowę. Coś takiego funkcjonuje, i słychać, które albumy czy utwory idą tą drogą. Chciałbym powiedzieć, że nie można im tego zarzucić, ale z drugiej strony ja im to trochę zarzucam, bo uważam, że to jest ze szkodą dla słuchacza. To męczy uszy, ale przede wszystkim przez dominację takiego brzmienia muzyka popularna staje się bardzo nieróżnorodna. Dużo osób natomiast sięga po taką muzykę, co pokazuje, że ewidentnie to ludziom nie przeszkadza. Nam przyświecało też to, o czym w tym przytoczonym cytacie mowa, mianowicie, że emocje towarzyszące nam przy pisaniu od razu staramy się też przełożyć na brzmienie. No i w tym przypadku nie jest to szczególnie głośny album i nie jest to też album skrojony pod masowego słuchacza, jeśli chodzi właśnie o brzmienie. Jesteśmy natomiast z niego bardzo zadowoleni, ponieważ to bardzo dynamiczny krążek. Często we współczesnych produkcjach jest głośno przez całą płytę. U nas dostrzec można różne niuanse, to że na przykład utwór „Too Busy” zaczyna się bardzo cicho, rozwija się powoli, ale w momencie, kiedy wchodzi drugi refren, to jest faktycznie ten moment prawie że objawienia, bo nagle wszystko staje się jasne. To jest coś, na czym zależało nam od samego początku – żeby nie patrzeć się na to, co nam brzmieniowo albo aranżacyjnie może przynieść jakieś profity, tylko jakie doświadczenie da słuchaczom, na których naprawdę nam zależy. Bardzo dużo czasu poświęciliśmy na kolejność utworów, na przejścia między nimi. I myślę, że ostatecznie poszczególne piosenki dobrze się bronią w kontekście odsłuchu całej płyty, tak od początku do końca. 

Przyznam, że każdorazowo podczas odsłuchu albumu przekonuję się o znaczeniu tego brzmienia w momencie kończącego się „You Only See What You Like”. Kiedy utwór nagle się urywa, mam wrażenie, że coś znika bezpowrotnie, szczególnie że następuje to po słowach „the chances are gone”. W ogóle tematyka całego numeru wzbudza sporo emocji. Mnie przywodzi ona na myśl film dokumentalny „Social Dilemma”, w którym pokazane są mechanizmy działania algorytmów – przerażająca sprawa, w jakim stopniu jesteśmy inwigilowani. A Wy wyłamujecie się ze szponów algorytmów, unikacie podążania za nimi?

Gosia: Na pewno w sytuacji, w której teraz jesteśmy, czyli kiedy promujemy album, część nas chciałaby odnaleźć alternatywne metody promocji. Chciałoby się dostarczać informacje bez notorycznego pokazywania swoich twarzy.

Marcin: Jesteśmy świadomi tego, jak inaczej działają zasięgi zdjęć, które zawierają twarz, w przeciwieństwie do tych, które jej nie zawierają, co jest strasznie smutne. Myślę, że mówienie o tym jest bardzo ważne, żeby uświadamiać odbiorców, dlaczego pewne treści do nich docierają, a pewne nie. Często jest też tak, że właśnie jakieś treści czysto muzyczne mają o wiele gorszą siłę przebicia niż jakiś mem, który nawet jeśli jest śmiesznym memem, to jest jednak w końcu tylko memem.

Gosia: Trzeba też mówić o tym, że Internet kiedyś działał trochę w inny sposób – widziało się trochę inne rzeczy, algorytmy działały inaczej i podsuwały inne materiały, było mniej reklam, które są coraz bardziej spersonalizowane. Z drugiej strony wiemy, że jeżeli chcemy poinformować o czymś ważnym dla nas, to właśnie tak, jak Marcin powiedział, zdajemy sobie sprawę, że musimy to skroić jak najlepiej, co też buduje jakieś frustracje, bo nie zawsze przynosi oczekiwane efekty. I później się analizuje, co się zrobiło nie tak – co się stało, że Internet przestał działać dla nas? Też oglądaliśmy „Social Dilemma” i mieliśmy dokładnie to samo wrażenie. To jest po prostu przerażające. Uczymy się tego, jak grać w tę grę, żeby koniec końców wyjść z niej z twarzą i z godnością człowieka. Jesteśmy też takimi ludźmi, że naprawdę mamy wyrzuty sumienia, jak robimy rzeczy, z którymi się nie czujemy dobrze.

Marcin: Z drugiej strony na nieobecność w mediach społecznościowych nie każdy może sobie pozwolić, o czym warto pamiętać. Tacy artyści, jak na przykład Mac DeMarco czy Mitski wycofali się dlatego, że mogli sobie na to pozwolić, bo i tak mają oddaną rzeszę fanów, którą zgromadzili wokół siebie dzięki świetnej muzyce. Usunięcie tych kont w niczym im nie przeszkodziło, a ich popularność stale od tego czasu rośnie. Jeśli chodzi o nas jako konsumentów Internetu i wszystkiego, co w Internecie można znaleźć, czyli też między innymi sztuki, to nie zawsze nam wychodzi całkowite ignorowanie tych mechanizmów. Czyli czasem DJ Spotify po przesłuchaniu jakiegoś albumu po prostu zacznie grać swoje i… nie wyłączamy. Czasem coś fajnego dla nas odkryje, ale nigdy nie ma z tym tak dużego związku emocjonalnego, jak na przykład z albumem, który odkryjemy za sprawą jakiejś recenzji albo wywiadu z jakimś artystą, kiedy trzeba włożyć jakiegoś rodzaju wysiłek w to, żeby dotrzeć do tej muzyki. Staramy się, ale nie zawsze to wychodzi, dlatego też, że tak dużo ruchu w Internecie przeniosło się właśnie do mediów społecznościowych. Ale kiedy znajdzie się jakąś stronę, która wygląda jakby była zrobiona w 2005, to aż się łezka w oku kręci. Nierzadko tam jest bardzo dużo aktualnych treści, ponieważ te strony są na bieżąco prowadzone, tylko layout jest taki mocno przestarzały.

Powiedzcie trochę o swoich inspiracjach Berlinem, które są do wysłyszenia na trzeciej płycie. Czy były one zamierzone od początku prac nad „What’s The Deal With Time?”? Czy jadąc do Berlina, nastawialiście się na poszukiwanie bodźców twórczych, czy dopiero po czasie doszliście do wniosku, że duch tego miasta przeniknął na krążek?

Gosia: Po prostu pojechaliśmy na koncert U2. (śmiech) Jakieś niecałe dwa miesiące po wydaniu naszego drugiego albumu i w zupełnie nieplanowany sposób kupiliśmy bilety na koncert U2 w Berlinie. To jeden z ulubionych zespołów Marcina z dzieciństwa, a ja też w jakiś sposób za pomocą osmozy wszystkie najważniejsze utwory U2 w dzieciństwie wchłonęłam. Jeżeli ktoś zdecydowałby się zacząć słuchać zespołu od ostatnich płyt, wydaje mi się to dosyć kontrowersyjne, ale mimo wszystko patrząc na całą dyskografię grupy to kawał historii muzyki. U2 zawsze było w sumie dla naszego zespołu bardzo ważne, więc zdecydowaliśmy się pojechać. Nie był to długi wyjazd, bo w Berlinie spędziliśmy zaledwie 2-3 dni, ale samo miasto jesienią, z brzydką pogodą, z długimi spacerami, w trakcie których dużo rozmawialiśmy o historii Berlina, o historii Europy, o tym w sumie, jak czas też jest inaczej postrzegany w różnych okresach życia, to zadziałało. Znałam już wcześniej historię Berlina, muru berlińskiego, natomiast inaczej jest, kiedy widzi się to na własne oczy, jest się trochę starszym, nie uczy się tego z podręczników, tylko jak się rozmawia z drugim dorosłym człowiekiem w dodatku o historii nie tak odległej. Chodzi o czas i jego postrzeganie oraz też to, jak blisko nas ta historia się rozgrywała – czy to z perspektywy odległości, bo pochodzimy z Wrocławia, a Berlin jest bardzo blisko, czy to z perspektywy czasu właśnie. Chodzi również o klimat Berlina – to, jakie to jest duże i różnorodne miasto, choć oczywiście mówimy wyłącznie z punktu widzenia turystów. To miało ogromny wpływ na nas. Zupełnie nie planowaliśmy na tym etapie pracy nad trzecim albumem, ale kiedy wróciliśmy stamtąd, poczuliśmy się, jakby ktoś nam naładował baterie, więc trochę szkoda nam było z tym nic nie robić. Ta energia i te rozmowy się wciąż toczyły i zaczęły wypływać z nas pomysły. Nagle się okazało tak zupełnie nieplanowanie, że jesteśmy w trakcie robienia albumu, a chwilę później, że zgromadziliśmy już tyle utworów, że już trzeba zrobić selekcję i nazwać całość.

Marcin: Później jeszcze kilkukrotnie jeździliśmy do Berlina, żeby się nim doładować. Ostatni wyjazd był po to, żeby nakręcić klip (do utworu „Not My Friend” – przyp. red.). Pojechaliśmy wtedy z naszym kumplem Jakubem Jakobiszynem (korbusje) , żeby zobaczyć ten Berlin trochę od innej strony. W wielu miejscach zazębiał się z tym, co już znaliśmy, ale pokazał nam też kilka miejsc, do których prawdopodobnie nigdy byśmy nie trafili. Na przykład taki bardzo daleki wschód Berlina, dzielnica Marzahn, która jest w szczególności widoczna w drugiej części klipu – takie odnowione, miętowe budynki. Jest to też bardzo dobrze zachowane osiedle, mocno socrealistyczne. Widać, że to taki Berlin Wschodni pełną parą. To było na przykład coś, czego nie znaliśmy, bo jeśli już byliśmy na wschodzie, to zazwyczaj bardziej w okolicach Warschauer Straße. Myślę, że bez tych kilku wyjazdów do Berlina nie byłoby tego albumu. To nie jest też tak, że w całości oddaje on brzmienie Berlina – nie słychać tam Berlina na pierwszy rzut oka, ale zdecydowanie bez tych wyjazdów nie byłoby tej pierwszej „iskry”.

Gosia: To jest coś, czego w sumie nie planowaliśmy, ale wydaje mi się, że każdy album potrzebuje pierwszego impulsu, który pcha go właśnie w jakąś stronę. I to niekoniecznie oznacza, że album musi być zbudowany wokół tej pierwszej myśli. Tutaj jednak było tak, jakby ktoś nas obojga popchnął i my już chcieliśmy z tym iść dalej.

To teraz przeskoczmy na grunt polskiej muzyki, ale w takim kontekście „polecajki”. Gdybyście mieli polecić swoim znajomym z zagranicy kilka płyt, które w pewien sposób odzwierciedlają to, co dobrego obecnie dzieje się u nas muzycznie, to jakie krążki znalazłyby się tym zestawie?

Marcin: Będzie to raczej spójny zestaw. Myślę, że wiem, co Gosia poleci, więc podam trochę inne płyty albo bardziej wykonawców – tak może będzie łatwiej. Od miesięcy jestem oczarowany warszawskim zespołem hage-o. Szczerze mówiąc, nie tylko nie słyszałem wcześniej takiej muzyki z Polski, ale też mało kto w ogóle tak gra z tych wykonawców, których znam. Trudno mi dokładnie zaklasyfikować ich muzycznie, bo chciałbym z jednej strony powiedzieć, że jest tam bardzo dużo elementów jazzu, ale nie jest to zdecydowanie taki jazz akademicki. Wyczuwam dużą świadomość muzyczną, dużo frywolności. Z drugiej jednak strony utwory są w jakiś sposób piosenkowe, ale przede wszystkim brzmienie jest zgodne duchem czasu, choć nie w takim ujęciu popowym, tylko takim mocno alternatywnym. Myślę, że jest w tym ogromna jakość i wartość. Myślę, że jest to zespół, który wkrótce przedostanie się do świadomości szerszej publiczności, bo tworzą go niezwykle utalentowani muzycy. Wiem, że niedawno byli gośćmi Macio Morettiego w newonce.radio i dali jakiś mały występ. Liczę na to, że będą mieli okazję zaprezentować się może na Spring Breaku, może na OFF-ie. Na razie mają tylko pojedyncze utwory, więc całego albumu nie mogę polecić. Jesteśmy też fanami albumu „Dwunasty dom” Enchanted Hunters, który naszym zdaniem bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę, jeśli chodzi o album piosenkowy, który nie należy do mainstreamu, a do którego zresztą powinien należeć. Myślę, że ten album ma wszelkie prawa do tego, aby być granym szeroko w radiach i żeby dotrzeć do szerokiej świadomości ludzi. Ale wiadomo, że to wszystko nie jest takie proste, bo gdyby tak było, to myślę, że ten mainstream wyglądałby też trochę inaczej. Niemniej jednak jest to wybitna płyta. Tak samo jak płytą wybitną jest album „Kalarnali” zespołu Rycerzyki. Uwielbiamy ten zespół. No i na koniec wymienię naszych znajomych z wrocławskiej sceny, czyli zespół Bluszcz. W sumie nie powinienem wymieniać nazwy tego zespołu, bo to trochę autopromocja, ponieważ gram z chłopakami. (śmiech)

Gosia: Ja bym chciała polecić Julię Marcel. Ona wie, że ja darzę wielką miłością jej album „Sentiments”, który nie jest jej najpopularniejszym, ale jest to dla mnie krążek, który pociąga wszystkie moje sznureczki i uwielbiam do niego wracać.

Marcin: Ja też. Chyba może trochę bardziej lubię „Proxy”, ale „Sentiments” lubię prawie tak samo bardzo.

Gosia: „Proxy” jest fantastyczną płytą, zresztą wszystkie płyty tej artystki są fantastyczne. Uwielbiam to w muzyce, że są różne płyty i potrafią być płyty wybitne, ale są też płyty wybitne z plusem i one konkretnie pociągają za takie sznureczki, że te emocje się po prostu wylewają.

W ostatnich tygodniach donosicie, że jesteście zauważani zagranicą – pojawiło się kilka emisji radiowych Waszych utworów w zagranicznych stacjach – czy to w KEXP, czy BBC Radio 6, czy w audycji Henry’ego Rollinsa w radiu KCRW. Czy to w jakiś sposób przyspieszy realizację Waszych zagranicznych planów? 

Gosia: Czas pokaże.

Marcin: To już są jakieś działania zagraniczne. Żeby to tak trochę odczarować, to nie jest tak, że to coś zmienia, że jest nagły przypływ fanów, chociaż zazwyczaj po każdej takiej audycji ktoś do nas pisze, że właśnie nas usłyszał, nie mając wcześniej o nas pojęcia, i zostawia jakieś miłe słowa. Jest to dla nas informacja zwrotna, że kiedy będziemy próbowali na przykład pojechać na zagraniczny showcase, to być może będzie jakieś zainteresowanie. Mamy cichą nadzieję, że może w przypadku naszej muzyki ktoś, np. zagraniczny wydawca, a przynajmniej zagraniczny promotor będzie chciał nawiązać z nami współpracę. Jest to więc taki pierwszy z kroków, które dają nam nadzieję na to, że można spróbować swoich sił za granicami kraju. Sama ekspozycja w radiu natomiast aż tak dużo, jak to się może wydawać, nie daje. Chociaż na pewno spełnia to jakieś nasze marzenia. 

Gosia: Na pewno, a wszystko dodatkowe to jest jakiś bonus.

Marcin: Z perspektywy czasu myślę, że można to będzie łatwiej ocenić.

A jak już wspomnieliście o marzeniach, to o czym jeszcze marzycie jako zespół? Tym razem pytam w takiej krótkoterminowej perspektywie.

Marcin: Jedno chcielibyśmy ogłosić, ale ogłosimy, jak będzie można.

Gosia: Chcielibyśmy grać, grać jak najwięcej. Mamy świetnych przyjaciół, którzy są w naszej ekipie koncertowej. Zagraliśmy już dwa koncerty, prezentując tak naprawdę cały album lub przynajmniej znaczną jego większość, i było to świetne przeżycie. Kiedy jest się w toku grania koncertów, to jest się wciągniętym w taki emocjonalny kołowrotek. To jest świetne uczucie. Nasze marzenia krótkoterminowe to na pewno robić swoje, czyli ciągle tworzyć muzykę i mieć tak naprawdę możliwość bycia cały czas sobą, bo bardzo sobie to cenimy. Ten album brzmi właśnie w taki sposób, a nie inny, bo wiedzieliśmy, jak bardzo ważne jest dla nas to, że chcemy go zrobić na swoich zasadach. To jest świetne uczucie być zadowolonym z tego, że całość prezentuje się tak, jak chcieliśmy.

A czy dacie sobie szansę na to, by emocje zawładnęły Wami w trakcie koncertu? Czy dopuszczacie możliwość improwizowania na scenie?

Marcin: To już się powoli dzieje. Czujemy, że stajemy się coraz lepsi w graniu na żywo. Po wydaniu tej płyty zagraliśmy dwa takie pełnoprawne koncerty, rzecz jasna jeszcze bez publiczności. Drugi z nich, jest to koncert z Radia Łódź, który jest dostępny w Internecie. Dwa lata temu graliśmy na Halfway’u (Halfway Festival – przyp. red.) i reakcje ze strony publiczności były bardzo dobre. Schodząc ze sceny, czuliśmy, że naprawdę zrobiliśmy dobrą robotę. Wracamy do tego tylko wspomnieniami, bo nie jest to w żaden sposób udokumentowane. A tutaj mamy udokumentowaną sytuację, gdzie widać, że gramy koncert, który czujemy, że idzie nam dobrze, że jesteśmy zadowoleni z tego, jak to brzmi. Wszyscy czujemy się bardzo pewnie z tym materiałem do tego stopnia, że zaczynamy włączać właśnie elementy improwizacyjne. Na razie małymi, nieśmiałymi krokami. Może nie jest to ten sam rodzaj koncertu, i może nigdy nie będzie, co np. Red Hot Chilli Peppers, ale dajemy sobie tę przestrzeń. Każdy ma też moment dla siebie tak długo, jak służy piosence. Wszyscy mamy do siebie zaufanie, wiemy, po co jesteśmy na scenie, co jest celem nadrzędnym, a jest nim piosenka. W ramach tego każdy wie, co grać i dzięki temu zaczynamy grać też trochę inaczej, więc idziemy w tę stronę.

Myślę, że to dobre podsumowanie naszej rozmowy. Bardzo Wam dziękuję.

About Zeen

Power your creative ideas with pixel-perfect design and cutting-edge technology. Create your beautiful website with Zeen now.

Więcej wpisów
Maja Laura: „Na scenie pozbywam się kruchej części siebie” (wywiad)